Poranek w Margaon na Goa wita nas upałem i bardzo dużą wilgotnością powietrza. Ubrania kleją się do ciała. Dobrze, że ocean tak blisko i zieleń wokół. Mile zaskakują pusta plaża Colva i nowy hotel, w którym spędzamy najbliższe noce. I jeszcze niespodzianka. Gospodarz hotelu zaprasza nas na jego uroczyste otwarcie, które odbędzie się za trzy dni. Szansa na tańce w stylu Bollywood całkiem realna.
Nastroje wyraźnie zwyżkują tym bardziej, że przed nami ocean świeżych ryb plus czas tradycyjnych Andrzejek i Mikołaja, i bardzo tanie whisky na sklepowych półkach. Warto też było przejechać tak wiele, aby tym miejscem cieszyć się szczególnie. Nawet wszechobecne śmieci czy nagabujący sprzedawcy wokół nie były w stanie zaszkodzić naszemu dobremu samopoczuciu.
Plażowy restaurator już rano pytał nas co zjemy na kolację i zachęcał do wyboru ryb wyjętych świtem z sieci. Inny kucharz czy też cukiernik wykonał nam tort imieninowy, chociaż do końca nie rozumiał idei świętowania Andrzejek. Urodziny OK, ale żeby imieniny. Może dlatego tort nie zachwycił, ale tradycje z tortem i woskiem udało się obronić.
Zachwyciło stare, portugalskie Goa... kościoły, bazylika czy katedra, chociaż mocno nadgryzione zębem czasu i wilgotnym klimatem. W pamięci pozostanie też droga tu i z powrotem w rytm lokalnego disco, ale to pozostawię wspomnieniom uczestników tej egzotycznej wyprawy.
Tak bardzo potrzebowaliśmy tego relaksu, zapomnienia i morskiej bryzy. Już wiem, że dopiero tu zaczął się nasz urlop i oddech od rzeczywistości z jaką przyszło nam się zmierzyć w czasie podróży po Indiach i Nepalu. Wreszcie stres i solidne zmęczenie odsunęliśmy na dalszy plan. Po tych trzech tygodniach ciągłej podróży zasłużyliśmy na zwyczajne NIC nie robienie. Gdyby jeszcze odprawa wylotowa była bardziej łaskawa i gdybyśmy nie musieli płacić tak dużo za nasz nadbagaż , gdyby.. I tak Goa zapamiętam jako czas beztroskiej zabawy, radości, pysznych skarbów oceanu, względnego komfortu, a nawet słodkiej nudy.
Pamiętam też scenkę z TĄ, która nie uległa lotniskowym naciskom i pochłonęła roztwór whisky przed wejściem na pokład linii KING FISHER. Wrażenie zrobiła na mnie także odwaga bliskiej mojemu sercu osobie, która zaufała lokalnym znachorom i zgodziła się na deptanie ciała, masaż, uciski różne, gorące oleje spływające po obolałym i nadwyrężonym podróżą kręgosłupie za kotarką malutkiego pokoiku, a wszystko to z nadzieją, że o własnych siłach wróci do kraju i.... bardzo dobrze, że zaufała!
W moim umyśle pozostaje wiele dobrych wspomnień z tej hinduskiej przygody, a w plecaku droższe niż na sklepowych półkach lokalne whisky, ale to już "zasługa" tych mało wyrozumiałych, lotniskowych urzędników i opłat za nadbagaż. Ważne, że udało się je dowieźć bez strat i zachowało ten sam aromat jak to sączone w magicznej scenerii oceanu.
Tylko ten SZOK. On wciąż jest we mnie i pewnie długo nie odpuści. Wciąż jestem oszołomiona krajem i ludźmi, a właściwie ich ulicznym życiem, potężnym brudem, niewyobrażalnym ubóstwem, chaosem, zapachami, aromatyczną kuchnią ich pokorą wobec losu, siłą religii, tradycji czy kakofonią dźwięków.
Wyprawa do Indii pewnie nikogo nie pozostawia obojętnym i na zawsze zostaje w głowie i sercu. Czy tam kiedyś wrócę? Dziś wiem, że nie chcę tego ich świata oglądać raz jeszcze. Ale kto to wie ? Jak szok minie może znowu zatęsknię za Indiami, za Goa ?
J. 30.11- 7.12.2007
Komentarze
Prześlij komentarz