Kończymy nasz pobyt w Kambodży, a tym samym objazd Indochin. Z Siem Reap jedziemy do Poi Pet, a potem do Bangkoku. Droga do Poi Pet to kolejny koszmar transportowy. Znowu mikrobus, oczywiście z zepsutą klimatyzacją, bagaże gdzieś między siedzeniami, palące słońce wdzierające się przez szybę. Ziemista, falująca droga. Górka, dołek, górka, dołek, a my podskakujemy rytmicznie uderzając głowami w sufit.
Wzdłuż drogi nie ma nic tylko pola, pola, pola, gdzieniegdzie jakieś domy na palach, miasteczka. Fascynują te przestrzenie wokół oraz piękno i surowość tego kraju, jeszcze nie skażonego cywilizacją z soczystą zielenią pól ryżowych ciągnących się po horyzont. Na granicy tłum ludzi, ruch i zgiełk. Dziesiątki ludzi w kolejce po nadzieję na lepsze życie. A może się mylę? Ponad godzina formalności i znowu Tajlandia.
Po przekroczeniu granicy wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Przesiadamy się z rozklekotanego pojazdu do nowoczesnego busa z klimatyzacją, wjeżdżamy na autostradę, jedziemy ok. 100 km/h, co chwila mijamy terenowy samochód. Krajobraz bardziej swojski i taki zwyczajny. W Bangkoku znowu wpadamy w wir samochodów i tłocznego Khao San, neonów, straganów i usług różnych.
Nasza podróż dobiega końca. Jeszcze tylko powrotny lot do Warszawy przez Kijów i kolejny wypad przechodzi do historii. Cieszy mnie moja decyzja, aby po pięciu latach wrócić do tej przygody i w końcu zakończyć opis tych utrwalonych w pamięci i skromnych zapiskach wrażeń, emocji i obrazów jakie przewinęły się w ciągu tych 27 dni podróży.
J. 5, 6. 03.2010
Komentarze
Prześlij komentarz