Przejdź do głównej zawartości

Niemieckie impresje, ROTHENBURG ob der TAUBER.

Wizyta w tym mieście to prawdziwa podróż w czasie. Zachowały się tu wszystkie zewnętrzne mury fortyfikacji, bramy oraz większość domów z czasów średniowiecza.

Do miasta wchodzimy przez wieżę Klingen koło kościoła św. Wolfganga. W tamtych czasach otwierano te ciężkie, drewniane drzwi tylko dla ludzi. Samochody i powozy mogły wjeżdżać bramą obok. Do miasta można było wejść od poniedziałku do soboty. Niedziela była dniem odpoczynku i do miasta nie wpuszczano nikogo. Bramy zamykano na noc i strzeżono okrągłą dobę przez straż.

Korzenie, tego doskonale zachowanego średniowiecznego miasteczka, sięgają roku 970. Obecna nazwa miejscowości pochodzi od nazwiska grafa Comburg-Rothenburga, którego krewni założyli w sumie aż sześć osad zwanych jako Rothenburg. Jedna z nich to dawny Rothenburg an der Oder dziś Czerwieńsk w powiecie zielonogórskim. 

Znaczenie miasta podniósł król Rudolf von Habsburg nadając mu status wolnego miasta Rzeszy. Niestety, sukcesywny wzrost potęgi miasta sprawił, że stało się celem ataku i oblężenia w czasie wojny trzydziestoletniej, po której domy i ulice opustoszały na wiele dziesięcioleci. Przez blisko 250 lat miasteczko traciło swoją atrakcyjność, ale zachowało oryginalny średniowieczny wygląd.

Dopiero w latach osiemdziesiątych XIX wieku, miasteczko jakby obudziło się z długiego snu. Powstawały nowe domy poza obrębem średniowiecznych murów, a goście z zagranicy zaczęli odkrywać turystyczne walory okolicy. Na początku XX wieku zjeżdżali tu licznie dobrze sytuowani Anglicy i Francuzi jako goście istniejącego do dziś hotelu Eisenhut.

Niestety, w czasie II wojny amerykańskie bomby zniszczyły ponad 45% średniowiecznej substancji miasta, które już wtedy było powszechnie uznanym zabytkiem kultury europejskiej. Dlaczego? No cóż..kolejny bezsens wojny. Po jej zakończeniu z pietyzmem i dbałością o szczegóły odbudowywano zniszczone nalotami budynki i dzięki tym staraniom duch średniowiecza wynurza się dziś z każdej uliczki, budynku, zaułku, placu czy podwórka. Dziś jest to najlepiej zachowane średniowieczne miasto w Europie, które swoim klimatem i ponadczasowością architektury tamtych czasów, budzi zachwyt i wciąż przyciąga tysiące turystów.

Do wyjątkowych spacerów należy przejście murami okrążającymi miasto i przez historyczne bramy miasta. Mury wewnętrzne pochodzą z XII wieku, zewnętrzne zaś zbudowano w latach 1360-88. Mur wzniesiono nie tylko na dziewięć metrów ku górze, ale też na podobną głębokość, aby uniemożliwić podkopy do miasta.

Idziemy wąskim korytarzem przez 2,5 kilometra i po jednej stronie z zachwytem oglądamy średniowieczne miasteczko, a po drugiej widoki przez wąskie otwory w murze, które pozwalały strażnikom na obserwacje potencjalnych wrogów. Pod nogami wyślizgane przez setki lat kamienie. Po drodze mijamy liczne domy przyklejone do muru, w tym dom kata, osoby wówczas ważnej, poważanej i opłacanej przez miasto.

Zmęczeni przysiadamy na staromiejskim rynku. Przed nami okazały ratusz, w którego murach gościły niegdyś koronowane głowy. Według kronik latach 1274 - 1802 jego progi przestąpiło trzydziestu różnych cesarzy. Prostopadle do ratusza stoi Ratstrinkstube z roku 1446. Z tym dawnym wyszynkiem dla rajców miejskich związana jest pewna legenda. W roku 1631, w czasie oblężenia miasta, hrabia Tilly miał rzucić mieszkańcom wyzwanie... jeśli ktoś w czasie trwania dźwięku zegara wypije cały galon wina, to on wstrzyma się od wydania wojsku rozkazu zniszczenia miasta. Dzielny burmistrz Nusch podjął skutecznie wyzwanie i potomkowie obywateli ocalonego wówczas Rothenburga w każde Zielone Świątki hucznie obchodzą dzień, w którym miasto uratowano od zagłady.

Warto zajrzeć do Kościoła Św. Jakuba, kolejnego zabytku miasta, który góruje nad czerwonymi dachami dwoma smukłymi wieżami. Już od XIV wieku przyciągał rzesze pielgrzymów niezwykłą relikwią, która skrywa się w jego wnętrzu. To kropla krwi Jezusa zamknięta w oszlifowanym krysztale górskim. Spoczywa w centrum drewnianego krzyża stanowiącego element ołtarza wyrzeźbionego z lipowego drewna przez najsłynniejszego średniowiecznego snycerza, Tilmana Riemenschneidera. Kropla pochodzić miała z wody przemienionej przez Chrystusa w czasie ostatniej wieczerzy. 

Odwiedzamy muzeum miejskie Reichsstadtmuseum, w którym prócz sprzętów codziennego użytku i narzędzi z różnych epok obejrzeć można obrazy Arthura Wasse miłośnika Rothenburga, którego piękno utrwalał całe swoje życie. Imponuje zapis dziejów miasta od prehistorii poprzez czasy rozwoju i prawdziwego rozkwitu miasta w późnym średniowieczu. Oglądamy najstarszą w regionie zachowaną klasztorną kuchnię oraz kolekcję niesamowitych zamków do drzwi, których nie powstydziłby się żaden sejf. Wystawa mieści się w dawnym klasztorze dominikanów z pięknym zielonym, ukwieconym i zadbanym dziedzińcem. 

W mieście zakazane są współczesne reklamy. Na budynkach nie spotkasz reklam Coca-Coli, McDonalda czy innych globalnych marek, ale ciekawostką handlową jest sklepik oferujący cały rok Bożonarodzeniowe dekoracje. Na kilkuset metrach kwadratowych stosy bombek, sopli, mikołajów, różnorodnych zabawek i mniej czy bardziej tradycyjnych ozdób czy ekspozycji stałych jak szopki bożonarodzeniowe, choinki....ogólnie kolorowy zawrót głowy. Czas jakby się zatrzymał. Magia Świąt cały rok w jedynym takim sklepie w Europie czyli Deutsches Weihnachtsmuseum przy Herrngasse 1. To jakby muzeum tradycji Bożego Narodzenia, gdzie można poczuć klimat tego święta nawet w środku lata. Wspaniale ozdobione choinki, bombki, sople i zabawki nawiązujące do tradycji okolicy oraz historyczne przedstawienia św. Mikołaja wypełniają każdy centymetr pomieszczeń w pięknej kamienicy.

Rothenburg to także schneeballe czyli kule śniegowe, które przypominają sklejone faworki. Są one serwowane z różnymi dodatkami m.in oblane czekoladą, posypane migdałami, cukrem czy cynamonem. Wielu wprawiają w zachwyt, ale mnie rozczarowały, bo smak chrupiących faworków mojej mamy nie ma sobie równych. 

Nie trudno zauważyć, że pod szczytami dachów niektórych budynków znajdują się wysięgniki z kółkiem i drzwi. Pod dachem wielu budynków znajdował się magazyn, gdzie przechowywano dobra handlowe. Było bezpiecznie i wygodnie. Zamiast biegać po schodach z belami wełny czy koszami jabłek lepiej było je wciągać w górę. Z pomocą przychodził wysięgnik z kółkiem czyli bloczek, przez który przechodziła lina ułatwiająca wciągnięcie w górę nawet solidnego ciężaru.

Naprzeciw ratusza najgłębsza w mieście studnia, gdzie na ozdobnym słupie stoi św. Jerzy, a na rogu Georgengasse i placu kościelnego budynku figura rycerza zabijającego smoka czyli legendarny św. Jerzy, który miał wędrować po świecie i ratować ludzi od zła wszelkiego.

Na Schmiedgasse siedzimy w knajpce z widokiem na malowniczą wieżę Siebers i dwie miejskie bramy w zwężeniu starego miasta. Myślę, że jest Bosko! Myślę, chwilo trwaj! Ale jak można było zapomnieć o okolicznościowym wydarzeniu związanym z własnym dzieckiem? Magia Rothenburga? Magia Chwili? Magia Dnia? Czort wie ! Zwyczajny brak usprawiedliwienia. Ot co!

J.23,24.07.2016




















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.