Przejdź do głównej zawartości

TEHERAN, zgiełk, spokój, młodość.

25 kwietnia 2014 spotykamy się na lotnisku w Warszawie, aby dołączyć do tych zdecydowanych na poznanie IRANU. Po krótkiej przerwie tranzytowej w Wiedniu, lokujemy ciało i myśli w samolocie do Teheranu.

Kilka godzin z Austrian Airlines i lądujemy zgodnie z planem. Na pokładzie komunikat, że przybywamy do kraju islamskiego i obowiązują wymogi co do stroju. Ogólne poruszenie, ale nie zaskoczenie. Wszystkie osoby płci żeńskiej zaczynają swe kształty skrywać pod dodatkowymi tunikami, płaszczami i chustkami. Schodzimy z pokładu samolotu ubrane zgodnie z oczekiwaniami kraju goszczącego „aleją” sztucznych kwiatów, mających dawno czasy świetności za sobą, wprost do zatłoczonej hali po upragnioną pieczątkę wjazdową.

Około 7 rano czasu lokalnego, po 12 godzinach podróży, zweryfikowani przez służby graniczne, z magiczną pieczątką w paszporcie, z bagażem w ręku, zmęczeni, zlani potem, wyraźnie przegrzani, lądujemy w dalekim od komfortu, małym hotelowym pokoiku, aby za 3 godziny wyruszyć dalej .

Poranny ruch to tylko wielokrotność tego doświadczonego przez nas świtem podczas jazdy do hotelu. Miasto 18 milionów mieszkańców zwyczajnie nie zasypia. Pierwsze wrażenie to miasto młodych ludzi, brzydkiej architektury, ulicznych korków, pogodnych, życzliwych twarzy, ulicznego dress code, skromnych i luksusowych sklepów i sklepików, gęsto rozstawionych koszy na śmieci i czystych ulic. Pierwsze próby przejścia przez ulice nie dają nadziei na bezpieczne pokonanie oceanu samochodów i motocykli. Przejścia dla pieszych, pasy? SĄ, a jakże. Ale już wiemy, że regułą jest brak reguł i sami musimy zmierzyć się z tym problemem. Wciąż piszę, więc nie jest tak niebezpiecznie jak się na początku wydawało. UFF! Cały czas staramy się nie tylko umknąć przed niezliczoną masą zmotoryzowanych Irańczyków, ale przede wszystkim pilnujemy naszych chust na głowie i ogólnej poprawności stroju.

Ola, nasz pilot wielokrotnie przypomina o konsekwencjach nie noszenia hidżabu oraz luźnego stroju zakrywającego pośladki. Przebywamy w bardziej konserwatywnej, południowej części Teheranu, a to zobowiązuje. Policja turystyczna i sami mieszkańcy potrafią wymóc tę poprawność bez trudu. Przestrogą i argumentem dyscyplinującym jest kara 74 batów publicznej chłosty, która wciąż obowiązuje w irańskim prawie plus problemy dla samego pilota i narażenie go na ew. utratę licencji. Czujność bardzo zalecana i wręcz konieczna. Już w hotelu poczuliśmy dreszcz emocji. Żeńska obsługa, ubrana szczelnie w czarne czadory, sprawiła, że nasz wzrok z trudem odrywaliśmy od jej wyglądu i zachowania. Na twarzach nie ujrzysz potu, a ruchy szybkie i zgrabne mimo tych metrów materiału jakie okrywają ciało. Z tą umiejętnością poruszania się w czymś takim trzeba się chyba urodzić. Nam nawet ta chusta dziwnie uwiera. A może to tylko kwestia czasu i przyzwyczajenia? Jedna z nas, największa przeciwniczka modowych ograniczeń, z trudem godziła się na ten brak dowolności w wyglądzie. Do śniadania zasiadła bez nakrycia głowy. Rozmiar kobiety w czarnym czadorze, jej gwałtowna gestykulacja oraz potok obcych nam słów sprawiły, że lokalne prawo zostało natychmiast zrozumiane i w ciągu kilku minut blond włosy zniknęły pod hidżabem. Wzburzenie załogi było ogromne i dobrze, że ten incydent skończył się „tylko” głośnym, zwróceniem uwagi, a nam przypomniał o naszych powinnościach.

Po śniadaniu docieramy do posiadłości ostatniego szacha Pahlaviego, kompleksu Sa'ad Abad. Na 110 h terenu zlokalizowano kilkanaście wątpliwej urody, zatopionych w zieleni pawilonów. Niektóre z pięknym wnętrzem. Liczne, wielofunkcyjne pomieszczenia zachwycają bogactwem wystroju. Wewnątrz, widoczna słabość rodziny Pahlavich do szlachetnych, luksusowych materiałów, mebli, porcelany oraz wszystkiego co europejskie i uznanych marek np. Dior, Rosenthal. Potężne, wielobarwne dywany, jedwabne zasłony, dodatki, liczne rzeźby, lustrzane mozaiki i kryształowe żyrandole dopełniają całości i potwierdzają kunszt europejskiego rzemiosła. Perskie akcenty to jedynie ceramiczne motywy kwiatowe widoczne wokół kamiennych kominków oraz bajeczne dywany tkane rękami Irańczyków . Szkoda tylko, że współcześni opiekunowie miejsca nie zadbali o szczegóły np. w pięknych żyrandolach wkręcono ohydne, wielkie, skręcone jak lody z automatu, energooszczędne żarówki. Czar pięknego żyrandola jakby osłabł i trzeba było dużej wyobraźni, aby połączyć umysł z przeszłością.

Kuchnia też wyróżniała się na tle ówczesnych wnętrz zwykłego Irańczyka. Bardzo nowoczesna, jak na lata 60-te, cała w nierdzewnej stali, z potężnymi chłodniami i specjalistycznym wyposażeniem, obsługiwana tylko przez najlepszych europejskich kucharzy. Wszystko to gwarantowało przygotowanie dań dla każdego podniebienia i spełniało największe kulinarne zachcianki rodziny Pahlavich i ich gości.

Jeden z pawilonów zagospodarowano na Muzeum Farshiana z wystawą prac tego współczesnego, irańskiego malarza wykorzystującego tradycyjną kolorystykę i wzornictwo dawnych miniatur, mozaik i dywanów. Wartość pojedynczej pracy to dziś setki tysięcy dolarów i narodowa duma.

Wystawne życie szacha nie przystawało i jeszcze dziś nie przystaje do poziomu życia przeciętnego Irańczyka. Średnia płaca robotnika to ok. 350 EUR, kadry średniego szczebla ok 1000 EUR. Podobieństwo do czasów szacha to fakt, że najlepiej uposażeni są wciąż rządzący i służby mundurowe . Do tej grupy można także zaliczyć mułłów oraz kupców, którzy sprawili, że szach to już historia i dobre wspomnienie tylko nielicznych Irańczyków.

Dziś hojność rządzących jest dość spektakularna i sprawia, że mogą liczyć na poparcie swoich wyborców…no oczywiście do czasu. Prezydent Ahmadineżad zaczął w czasach swoich rządów masowo budować mieszkania dla ludzi młodych, których dochód nie przekraczał 20 tysięcy złotych rocznie. Powstawały i wciąż są wykańczane mieszkania 80-100 metrów kwadratowych z prawem do dziedziczenia i oddawane rodzinom na 99 lat. Mieszkanie wartości 40 tysięcy dolarów przechodzi w prywatne ręce za jedyne 1000 dolarów. Wielu kochało więc Ahmadineżada, ale nawet to nie pozwoliło mu na kolejne wyborcze zwycięstwo. 


Na obiad trafiamy na lokalny bazar do małej, gwarnej i zadymionej sali. Nasz kierowca uprzedza nas, że jedzenie doskonałe, ale lokal ma wydzieloną część dla mężczyzn i kobiet. Na parterze wielu mężczyzn głośno rozprawia w oparach fajek wodnych. Nam wskazano miejsce na galerii, gdzie możemy usiąść razem z naszymi męskimi członkami grupy na krzesłach lub tachtach, czyli takiej naszej pryczy z poduchami. Po kilku godzinach chodzenia tachta nie cieszy się jednak zbytnią popularnością, kręgosłup oczekuje innych wygód i kształtów.

Czekając na wybrane dość przypadkowo dania, staramy się zrozumieć wartość tutejszych pieniędzy i zadajemy najprostsze pytanie, Ile kosztuje to co na talerzu ? No i się zaczęło. W rialach, tomanach, złotówkach ? Już wiemy, że toman to 10 riali i że to waluta umowna. Wiemy też, że w kantorze wymieniliśmy średnio 100 EUR. Powiedziano nam, że obowiązujący kurs to 3200 tomanów za euro. Tymczasem w naszych portfelach znalazło się 3.2 mln riali, a nie 3200 tomanów. W karcie ceny w rialach czy tomanach ? No właśnie, w czym? I jak to ogarnąć? Po burzliwych dyskusjach jedni obstawiali cenę 9 zł inni 90zł za posiłek. Ta pierwsza kwota zdecydowanie za niska jak na to co leży na talerzu, ta druga byłaby jednak przesadą, tym bardziej, że wszystkie źródła potwierdzały, że Iran to tani kraj. Trochę oczadzeni dymem fajek wodnych i teherańskim smogiem, wyraźnie nie radzimy sobie z tym problemem. Ola ! Tak, tylko ona może dać poprawną odpowiedź. Pada proste pytanie i szybka odpowiedź …9 zł . UFF! A wystarczyło zapytać pół godziny wcześniej. Obiad zaś smakował wyjątkowo, jagnięcina, kurczak ryż z szafranem, kebab, duszony bakłażan, piwo bezalkoholowe , herbata, cola…każdy znalazł coś dla siebie.

Po obiedzie idziemy do budynku sztuki alternatywnej. Miejsce zachwyca nowoczesnością i innością. Zatopione w zieleni, otoczone przeszkloną częścią gastronomiczną z mnóstwem młodych ludzi wokół, z licznymi wystawami prac młodych , alternatywnych twórców irańskich. Liczne rzeźby, obrazy olejne, plakaty, grafiki, collage oraz ich sposób prezentacji byłyby powodem dumy i budził zachwyt w wielu europejskich galeriach. To miejsce spotkań i dyskusji ciekawych świata, wykształconych ludzi. Rozmowa o książkach, filmie, polityce, życiu jest tu ponoć codziennością i barwnym miejscem na mapie Teheranu. Wiemy już, że 70% społeczeństwa to ludzie poniżej 30 roku życia i takie miejsca zdają się to potwierdzać. Wiele kobiet ubranych tu jedynie w hidżaby, bez czadorów, z widocznym makijażem, kolorowymi paznokciami, odkrytymi częściowo włosami, kostkami nóg, ozdobnym paskiem podkreślającym talię, kolorowymi butami to widok jakże inny od ogólnego. Ten powiew świeżości, młodości i odwagi sprawia, że chyba idzie nowe. Rośnie też pozycja kobiety, która może wybierać, być wybraną i zostać członkiem parlamentu.

Kampania wyborcza to jednak coś zupełnie innego niż to, z czym mamy do czynienia w Polsce. W Islamie przedstawianie wizerunku człowieka jest zabronione. Wszystkie plakaty i billboardy są malowane, nie ma na nich zdjęć. Jedyne zdjęcia przedstawiają duchowych przywódców i prezydenta Iranu oraz męczenników wojny irańsko- irackiej. Są wszędzie, we wszystkich sklepach, urzędach, meczetach i na ulicach. Wręcz osaczają.

Teheran nawet z częścią południową jest mniej konserwatywny niż prowincja. Tam ciągle praktykowane jest wielożeństwo. Muzułmanin może mieć nawet cztery żony. Wszystkie musi traktować jednakowo. To w praktyce fikcja i za jej utrzymaniem są głównie urzędnicy islamscy i duchowi przywódcy. To oni praktykują poligamię, a większość społeczeństwa opowiada się za monogamią. Utrzymanie żony kosztuje, a mężczyzna musi zarobić na rodzinę. Dlatego kobiety coraz częściej pracują w urzędach, biurach albo jako lekarze. Licznie studiują. W Iranie 60% studiującej młodzieży stanowią kobiety. Rodzina nie boi się już wysyłać młodej dziewczyny na uniwersytet lub godzić na jej samodzielne mieszkanie.

W drodze powrotnej do hotelu przejeżdżamy obok ambasady amerykańskiej. 4 listopada 1979 grupa kilkuset studentów przemaszerowała przez Teheran wykrzykując: "śmierć Ameryce!". W porywie haseł rewolucyjnych dotarli do amerykańskiej ambasady. Urzędnicy w pośpiechu niszczyli ważne dokumenty oraz próbowali zabarykadować się w budynku. W końcu irańscy studenci dostali się do środka, a pracowników placówki wzięli jako zakładników. Pod koniec listopada uwolnili 13-stu z nich, kobiety i Afroamerykanów. Za aprobatą ajatollaha Chomeiniego przetrzymywano pozostałych przez 444 dni co było początkiem izolacji Iranu na arenie międzynarodowej. 20 stycznia 1981 roku, 9.5 mld bonus zdecydował o ostatecznym powrocie przetrzymywanych do swoich domów. Dziś była ambasada to siedziba i miejsce szkoleń elitarnych oddziałów strażników rewolucji, a na murach nie brak haseł i rysunków w stylu „with USA down"

Jeszcze rzut oka na pomnik Azadi, wzniesiony dla upamiętnienia 2500 lat państwa perskiego i …zaczynamy myśleć o kolejnym punkcie na naszej mapie, który osiągniemy za kilka godzin z pomocą irańskich linii lotniczych. Lotnisko krajowe w porównaniu z międzynarodowym zaskakuje nowoczesnością. Bez nadmiaru formalności, po 1.5 godzinie komfortowego lotu, w towarzystwie wyjątkowo urodziwych stewardes w szczelnych hidżabach docieramy do Shiraz.

J. 25.04.2014

 
 

 
 





  
 

 
 
 
 
 



















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.