Spontaniczny pomysł, aby wyjechać z najbliższymi do Rzymu pojawił się w odpowiednim miejscu i czasie. Pozostało tylko odpowiedzieć na pytanie kiedy i jak najlepiej dojechać, bo średnia uczestników wyprawy blisko 70 lat.
Może samolotem? Szybko, ale w drodze już nic poza lotniskami nie zobaczymy? I co to za atrakcja dla "młodzieży" której wyprawy samolotowe nie są obce? Może samochodem? Duży, wygodny, daje pewną niezależność, ale czy na pewno? To ponad 2000 km i jak prostować kości po długim bezruchu? Zbyt dużo postoi wydłuży czas wyprawy, wprowadzi niepotrzebną nerwowość i zmęczenie naszej gromadki. A może zaplanować nocleg na trasie? Nie, zdecydowanie nie. Już lepiej wydłużyć pobyt w Rzymie niż w podróży. Co do terminu wybieramy lipiec, miesiąc gorący, może mało komfortowy, ale wolny od szczególnych zobowiązań w kalendarzu organizatorów i sponsorów w jednym. Jedno też jest pewne, tym razem bierzemy walizki. Plecaki poczekają na inną podróż. Wyruszamy z naszymi mamami, więc transport, noclegi i trasa wycieczki powinny być dobrze przygotowane i dawać maximum wrażeń i komfortu.
Po wewnętrznych dyskusjach i przemyśleniach podejmujemy ostateczną decyzję.. podróż rozkładamy na trzy etapy. Pierwszy, samochodem osobowym do Wiednia. Drugi, porannym pociągiem do Wenecji. Trzeci, szybkim pociągiem Italo do Rzymu. Powrót zaś, nocnym pociągiem do Wiednia i po krótkim odpoczynku samochodem do Polski.
Trasy zwiedzania i pobytu tak w Wenecji jak w Rzymie zaplanowaliśmy jednak na dużym poziomie ogólności z mocnym postanowieniem, że będziemy je korygować w miarę potrzeb i możliwości. Wyruszamy 16 lipca przed południem z pakietem ubezpieczeń, biletów kolejowych, rezerwacją miejsc noclegowych, świetnym nastrojem i odrobinką lęku czy ta dość intensywna wyprawa nie zaszkodzi naszym najbliższym. Temperatura powietrza nie spada poniżej 33 stopni, klimatyzacja pracuje pełną parą, ruch na drodze niczym szczególnym nie zaskakuje, remonty dróg także...raz szybciej raz wolniej, ale wciąż do przodu.
Po ośmiu godzinach, z krótką przerwą techniczną w Czechach i Austrii dojeżdżamy do Wiednia. Ciepły wieczór, lekki wiatr, soczysta zieleń, cisza wokół, swojska kolacja z lampką wina na tarasie i dobre nastroje wszystkich, nie dają powodów, aby myśleć, że jutro będzie trudniejsze niż dziś.
Zgodnie z wcześniejszym planem, kolejny dzień zostajemy w Wiedniu, aby nasze mamy mogły w pełni zregenerować siły, a my obejrzeć jedyny w swoim rodzaju spektakl operowy na wolnym powietrzu AIDA. Późnym popołudniem wyjeżdżamy więc z Wiednia w kierunku St. Margarethen, gdzie w miejscowych kamieniołomach odbywają się letnie przedstawienia operowe. Po drodze odwiedzamy winnicę Settler, aby przy okazji zaopatrzyć domową piwniczkę w lokalne wina.
W końcu docieramy do kamieniołomów. Na miejscu zaskakuje "ocean" zaparkowanych już samochodów na okolicznych polach i łąkach, świetna organizacja ruchu i ogromne zaplecze gastronomiczne pełne pijących i jedzących miłośników opery. Sami ulegamy tym konsumpcyjnym nastrojom i na kilkanaście minut przed spektaklem pochłaniamy wystane w kolejce "bratwursty". Menu mało wysublimowane, ale trudno o pełne doznania artystyczne z pustym żołądkiem. Nasza "Gwiazdka" zadbała nie tylko o bilety, ale także o świetne miejsca na widowni, co przy siedmiotysięcznej publice było nie bez znaczenia. Potężna, ruchoma scena otoczona skalnym wyrobiskiem, rozległa scenografia, świetne nagłośnienie, mnóstwo efektów świetlnych, kilkuset statystów i doskonałe role pierwszoplanowe sprawiają, że trzy i półgodzinne przedstawienie nikogo nie pozostawia obojętnym.
Do Wiednia wracamy mocno po północy. Przed nami góra trzy godziny snu, bo o 5.30 zamówioną już taksówką wyruszamy na stacje kolejową Wiedeń Meidling, aby po blisko ośmiu godzinach dotrzeć do kolejnego miejsca na naszej mapie.... Wenecji.
J. 16,17.07. 2014
Komentarze
Prześlij komentarz