Przejdź do głównej zawartości

Zamek FRYDLANT.

Wiele przewodników poleca, odwiedzającym Świeradów Zdrój i okolice, wizytę na Zamku Frydlant w Czechach. Jego bliska odległość od polsko - czeskiej granicy ułatwia nam podjęcie decyzji. Sprawnie zajmujemy miejsca w samochodzie i w drogę.

Na miejscu miłe zaskoczenie, bo tak na parkingu, jak w kasie biletowej, obsługa mówi czysto po polsku i informuje nas, że zamek będziemy zwiedzać z polskim przewodnikiem. Cóż za piękne dopołudnie! Przed nami, na wzgórzu, imponująca budowla zachowana w bardzo dobrym stanie. Co zobaczymy po otwarciu zamkniętej na głucho bramy?

O wskazanej przy zakupie biletów godzinie, polski przewodnik otwiera podwoje i prowadzi nas na zamkowy dziedziniec. Przed nami wspaniale połączenie średniowiecznego zamku obronnego z renesansowym pałacem. Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Wewnątrz obowiązuje zakaz robienia zdjęć. No cóż, postaramy się zarejestrować jak najwięcej obrazów bez używania aparatu.

Pierwszy gród wzniesiono tu już w XIII wieku za czasów Przemysła Otokara II. Zamek w swojej historii był wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany. Ostatnia rozbudowa miała miejsce w 1870 roku, kiedy powstało tak zwane skrzydło kasztelańskie czyli renesansowa budowla przy Dolnym Zamku. Część zamku już od 1800 roku pełniła funkcje muzeum. Zamek jest pierwszym tego typu obiektem w Europie Środkowo-Wschodniej, udostępnionym zwiedzającym, aby mogli podziwiać jego bogato umeblowane i wyposażone wnętrza, a kolejnym właścicielom napełniać skarbiec.

Może zmysł właścicieli do zarabiania pieniędzy sprawił, że nigdy nie zabrakło środków na jego renowacje, przebudowy czy okresowe konserwacje i dziś możemy podziwiać świetnie zachowane i oryginalne wyposażenie z epoki. Chwilami miałam wrażenie jakby właściciel wyszedł stąd tylko na chwilę. Wędrowaliśmy od jednej komnaty do drugiej, a widoczne tu przedmioty codziennego użytku, kolekcje czy kaplica zabierały nas w podróż po epokach i religiach. Gdyby zaś wnętrza części renesansowej przenieść do nowoczesnej architektury to miałabym deja vu. No cóż, moda wraca i można się zagubić we wspomnieniach. Dobrze więc, że zapach starzyzny przywracał  moją świadomość miejsca.

Po przejściu 2.5 km zamkowo-pałacowymi komnatami, korytarzami i podworcami żegnamy przewodnika, a nasze myśli krążą już tylko wokół odpoczynku od natłoku wrażeń i informacji, wokół czeskich knedli i piwa. Miły kasjer poleca nam sławną i ponoć smakowitą restauracje w kształcie olbrzymiej beczki, nad kurortem Lazne Libverda, raptem kilkanaście kilometrów od Frydlantu. Nastrój zwyżkuje na myśl o czeskich specjałach. Wcześniej jedziemy jeszcze na tutejsze stare miasto, aby chociaż przez chwilę zanurzyć się w jego klimatach.

Dominantą miasta jest stojący na starówce neorenesansowy ratusz wybudowany w latach 1893-1896 przez znanego wiedeńskiego architekta Franza Neumanna. My zatrzymujemy się na placu Masaryka z widokiem na starówkę i ratusz, gdzie życie płynie równie leniwie jak w całych Czechach. Ruszamy dalej. Pora na knedliki.

Niestety, remonty dróg nie ułatwiają nam dojazdu. W końcu jest, otoczona zielenią pól, restauracja Obri sud.. Tylko za wjazd na teren restauracji, solidna w pasie Czeszka inkasuje od nas 14 zł i wskazuje miejsce parkingowe. 

Sam kształt i lokalizacja restauracji budzą moją ciekawość. Kto to wymyślił? Już wiem. Jej budowę rozpoczął, mieszkający w okolicy, Stefan Hausmann, zainspirowany podobną budowlą na wierzchołku Javornika, ale wybudował Wilhelm Huebel. Na wiedeńskiej wystawie, z okazji 50 lat panowania Franciszka Józefa I, wystawiono wielką beczkę na wino. Oberżysta Wilhelm wpadł na pomysł umieszczenia winiarni w beczce i przekonał kilku swoich przyjaciół, by po zamknięciu wystawy wspólnie ją zakupili. Zainspirowani ideą rozmontowali, zapakowali do czterech wagonów i przewieźli beczkę do Liberca. Wkrótce rozpoczęto budowę restauracji. Wielką Beczkę czyli Obri sud uroczyście otwarto 18 czerwca 1899 r. I tak do dziś cieszy podniebienia tych z większym niż nasze szczęściem. Niestety, jej wnętrza nie cieszą tak, jak zapach potraw. Każda z sal mocno trąci myszką i odległą przeszłością.

Niestety, wizytę kończymy dość szybko, bo restauracja nie obsługuje klientów bezgotówkowych. Masz korony jesz, nie masz obejdź się smakiem ! Co nam zostało ? Przez chwilę zanurzyć się w klimacie głębokiego PRL-u, powąchać smakowite z wyglądu dania, rzucić okiem na okolicę i swoisty fenomen miejsca. Tylko tyle i aż tyle. Znowu włączamy silnik z nadzieją, że w drodze do Polski trafimy na knedliczki i lokalne piwo gdzieś w czeskiej gospodzie. Nadzieja zniknęła wraz z drogową tablicą Świeradów Zdrój. Czeskiej przedsiębiorczości daleko do polskiej nie tylko tu w libereckim kraju.

Co nam zostało? Znowu świeradowska restauracja Kalamata czyli zamiast czeskich, greckie przysmaki. Nasyceni smakami Grecji i z lekkim niedosytem wrażeń lądujemy w parku na partyjkę mini golfa. Dziś wystarczyła godzina zmagań, aby przejść 18 dołków. Szybko, sprawnie i z coraz mniejszą ilością uderzeń do celu. Wierzymy, że praktyka czyni mistrza, bo gra w minigolfa i kierki to tradycja naszych wspólnych wyjazdów. Tym razem minigolf opanował junior, który w pełnym biegu, tylko sobie znanym sposobem, zaliczył 18 dołków. Umiejętności, determinacja, a może szczęście z odrobiną...? No czego? Też tak myślę. 

J.29.08.2017









































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.