W drodze powrotnej do Hawany zatrzymujemy się na jedną noc w Varadero. Mamy ogromną ochotę poznać miejsce, które dla wielu Europejczyków jest esencją Kuby. Udostępnione tu 15 tysięcy pokoi zatrzymuje wielu turystów, którzy nie próbują nawet ruszyć szlakiem Che Guevary czy zwykłego Kubańczyka. Słońce i plaża to dla nich wystarczający powód, aby tu być.
Półwysep Hicacos, w reklamie tego miejsca, to 24 kilometry pięknych, szerokich, niebieskich plaż, dobrej kuchni i wielu atrakcji. Pewnie jest w tym wiele prawdy, ale w czasie naszego pobytu plaże były miejscami brudne, a zaniedbane leżaki czy zwykłe śmieci nie należały do rzadkości. Były też odcinki bardziej zadbane i nie zawsze łączyły się z hotelami o wyższym standardzie. Wzdłuż linii brzegowej potężne blokowiska bez jakiejkolwiek starań o harmonie z naturą. Pojedyncze drzewka, kępki skromnej zieleni, dużo asfaltu i betonu. Dla mnie kosmiczne miejsce o dziwnej energii. Pusto, smutno, a to szczyt sezonu. Może silny wiatr zatrzymał ludzi w hotelach? Praktycznie bezludna, główna ulica półwyspu, małe sklepiki i stragany pełne chińszczyzny, dopełniały złego wrażenia.
Wieczorową porą trafiamy do polecanej nam restauracji. Radość z zamówionej zupy rybnej trwała jednak krótko. Pozostawiła niesmak, ból jelit i nie pozwoliła zapomnieć o tym miejscu przez kolejne dni. I jak tu polecać Varadero? Jedynie pole golfowe robiło wrażenie mocno dopieszczonego, ale cóż nie tym razem, a może wcale?
J.16.11.2008
Komentarze
Prześlij komentarz