Przejdź do głównej zawartości

CHIANG MAI

Opuszczamy Bangkok i nocnym autobusem jedziemy ponad 700 kilometrów na północ. To już zupełnie inna Tajlandia. Po zatłoczonym, hałaśliwym i zatrutym spalinami Bangoku docieramy do Chiang Mai.

Trzecie co do wielkości miasto kraju, jawi się jako spokojna prowincja. Bez wieżowców, biurowców i świątynnych iglic strzelających wysoko w niebo. Miasto leży na wysokości 335 metrów n.p.m. skąd bardzo blisko do słynącego z nielegalnej produkcji narkotyków "Złotego Trójkąta", do granic Birmy i Laosu.

W 160 tysięcznym Chiang Mai życie płynie znacznie wolniej niż w stolicy. Trafiamy do otoczonego zielenią hoteliku z basenem, leżakami, słońcem. Pełny relaks. Na ulicach oprócz motocyklowych tuk-tuków, rowerowe riksze i gromady skuterów, które łatwo przeciskają się wąskimi uliczkami. 

Miasto założono w XIII wieku było aż do roku 1558 stolicą Królestwa Północnej Tajlandii zwaną Lanna Thai czyli Królestwem Miliona Tajskich Ryżowych Pól. Miasto ma wiele kameralnych świątyń, wśród których wybieramy Wat Chiang Man, gdzie obok głównej budowli stoi mniejsza kaplica, a w niej zamknięty za kratami maleńki posąg Buddy wykonany z kryształu kwarcu. We wnętrzu pozłacane posągi naturalnej wielkości.. Budda siedzący, Budda stojący. Do dziś nie wiem dlaczego jeden z posągów jest świętszy od drugiego... przecież przedstawia tego samego Buddę! 

Wat Chedi Luang jest znacznie większą świątynią od pozostałych. W głównej budowli dużych rozmiarów posąg stojącego Buddy. W środku pielgrzymka tajskich mnichów recytuje mantry. Jednocześnie w bocznej nawie inni pielgrzymi coś jedzą siedząc na dywanach pokrywających podłogę. Wyraźny brak kolizji interesów czy uczuć religijnych. To taka kraina łagodności, spokoju, ciszy i dobrych emocji, które otoczą każdego kto przekroczy próg świątyni.

Kolejne miejsce, gdzie dowozi nas lokalny bus to Wat Phrathat Doi Suthep, uważane przez wielu za symbol i jedną z najwspanialszych świątyń Chiang Mai. Kompleks świątynny położony na wzniesieniu Doi Suthep, na zachód od Chaing Mai, skąd rozciąga się wspaniały widok na panoramę stolicy prowincji. Lokalizacja świątyni nie jest przypadkowa i wiąże się z nią ciekawa legenda. Według opowieści, w góry znajdujące się poza murami miasta, wysłano niegdyś słonia z umocowanymi na szyi relikwiami Buddy. W pewnym momencie zwierzę zatrąbiło, zakręciło trzy razy i klęknęło w miejscu, które stało się placem budowy nowej świątyni.

Wzniesienie Doi Suthep datuje się na XVI w. Do kompleksu sakralnego wchodzi my po 306 stopniach wspaniałych, monumentalnych, zdobionych wyobrażeniami olbrzymiego, mitycznego węża Naga wijącego się po zboczu wzgórza co tworzy niesamowite wrażenie. Wewnątrz złoconej chedi, stanowiącej część zabudowy watu, prawdopodobnie znajdują się relikwie Buddy tzn. jego kość z lewej nogi i miska na jałmużnę. Wspaniały klimat świątyni tworzą także ażurowe parasolki otaczające chedi, a budowle świątynne zachwycą bogactwem kolorów i złoceń.

Po kilku dniach pobytu w Tajlandii zastanawiam się jacy są Ci Tajowie. Oprócz specyficznej kasty kierowców taksówek, bezczelnie naciągających turystów, są sympatyczni i chętnie pomagają, jeśli tylko potrafią zrozumieć o co ci chodzi, bo znajomość angielskiego nie jest ich mocną stroną. Są spokojni i cierpliwi. Uśmiechają się zwykle z przyzwyczajenia, ale jeśli pojmą, że traktujesz ich nie tylko jako element krajobrazu to potrafią okazać sympatię i uśmiech z "urzędowego" staje się szczery. Nie spotkałam się z żadnymi odruchami niechęci. Nawet jeżeli ktoś wstydził się patrzeć w obiektyw aparatu to spokojnie odwracał głowę w drugą stronę. I ta moc słodkich, aromatycznych owoców...mango, banany, papaje, kolczaste duriany, skupione w gronach longany, soczyste mangostany, orzeźwiające rambutany, ciężkie od mleka orzechy kokosa i wiele innych smaków i aromatów, o których w Europie możemy tylko pomarzyć.

Tajlandia to także kraj orchidei. nawet tutejsze linie lotnicze umieściły ten kwiat na ogonach swoich samolotów. Tysiące kwiatów, kilkadziesiąt barw i odcieni. Jest na co popatrzeć! I jeszcze kuchnia....kolorowa, aromatyczna, masowa. Trudno tu o miniaturowe, klimatyczne knajpki, chyba że uliczny wózek z gorącymi przysmakami. To raczej miejsca zaspokajania głodu bez troski o estetykę stołu czy otoczenia.

Na zakończenie dnia w Chiang Mai korzystam z wiedzy i umiejętności lokalnych masażystów. Mam problem z kręgosłupem i lęk, że mogę zostać w pozycji, która pozwoli mi oglądać jedynie nawierzchnie dróg i deptaków w całych Indochinach. Trafiam więc do polecanego salonu masażu z nadzieją na pełną pionizację. Przez ponad godzinę, kobieta wyjątkowo drobniutkiej postury robiła z moim ciałem coś na granicy niemożliwego. A ja deptana, wyginana i wsłuchana w trzask własnych kości z oczami wielkości polskich pięciozłotówek i pełna obaw czy, aby zrobię choćby jeden krok po... Tymczasem wystarczyło 70 minut i ... wstałam, wzięłam głęboki oddech i bez żadnych dolegliwości, sprawna fizycznie, lekko zszokowana, nasycona olejami, wyszłam zza brudnej kurtyny i samodzielnie dotarłam do naszego hotelu. Wyraźnie spokojniejsza, mniej cierpiąca, pełna wiary i nadziei, że długa podróż jaka przede mną jest w moim zasięgu, bo zapas energii jaką dostałam będę zużywać długie dni, a może miesiące.

J.11.02.2010














































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.