Przejdź do głównej zawartości

LUANG PRABANG.

Żegnamy Pakbeng. Z dużym trudem znajdujemy miejsce na stateczku, który przycumował do naszej przystani. Na pokładzie ogromny ścisk, agresja pasażerów, którzy od dwóch dni płyną Mekongiem zupełnie nieprzygotowani na mielizny i postoje w oczekiwaniu na wyższy poziom wody. 

Większość pasażerów nie jadła i nie piła wiele długich godzin i spędziła dwie noce na pokładzie lub bezpośrednio nad brzegiem rzeki i była zupełnie do tego nie przygotowana. Ot, przewoźnik postanowił zarobić i zabrać zbyt wielu chętnych do Luang Prabang nie informując o problemach z poziomem wody na tym odcinku Mekongu, a tym samym terminem dopłynięcia do celu. Musieliśmy więc siłować się z tymi, którzy zastawili nam wręcz wejście na pokład. Co tam, że w ręku mamy takie same bilety jak oni. W końcu znaleźliśmy miejsce dla siebie, aby kolejne pięć godzin obserwować umęczonych podróżą ludzi, przyrodę wzdłuż Mekongu, biedę mijanych osad czy wykutą w skale świątynie Pak Ou. 

O zmierzchu stajemy na lądzie w Luang Prabang na pełne dwie noce, mieście wpisanym w 1995 roku na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO czyli Królewskim Mieście Delikatnego Obrazu Buddy. Według jednej z legend, podczas swojej podróży, Budda odpoczywał na brzegu Mekongu, uśmiechnął się i przepowiedział, że w przyszłości powstanie w tym miejscu bogata i potężna stolica państwa, przyszłe Louangphrabang.

W mieście i okolicach do dziś funkcjonują warsztaty rzemiosła artystycznego. Na lokalnym bazarze nie trudno o wyroby z żelaza, skóry, jedwabiu, papieru czy też wyroby tkane i haftowane. O zmierzchu króluje też lokalna kuchnia. My trafiamy na "żywieniową" uliczkę, gdzie na prowizorycznie ustawionych stołach każdy znajdzie coś dla siebie pod warunkiem, że estetyka i higiena nie jest ważniejsza od smaku i atmosfery miejsca.

Tradycja dworu królewskiego spowodowała, że kuchnia Louangphrabang uważana jest za bardziej najbardziej wyrafinowaną odmianę kuchni laotańskiej. Cechuje się oszczędnym stosowaniem przypraw, głównie pikantnych i gorzkich. My chcemy zwyczajnie zaspokoić głód, odpocząć po całym dniu i niekoniecznie doszukiwać się głębi smaku. Na stołach pasta rybna, suszone rzeczne wodorosty, pasta z chilli, coś co przypomina naszą kaszankę, kawałki kurczaka i ryby grillowane bezpośrednio przed spożyciem. W powietrzu i potrawach czuć świeży korzeń imbiru. Gdzieniegdzie potrawy z siekanej fasoli z kolendrą, wymieszane z mielonym mięsem ryby, poza tym kurczaki, kaczki i wieprzowina wymieszana z kwiatem bananowca, chili, cytryną i kolendrą. My wybieramy produkt najmniej przetworzony czyli grillowaną "Mekong fish" o smaku naszej dorady serwowaną w całości na liściu bananowca. Do dziś czuję jej smak i swój zachwyt nad nią. Nie trudno było też trafić na prawdziwą kawę i słodkości w stylu francuskim czy nawet świeżutką bagietkę na śniadanie. To pewnie spuścizna po czasach kolonialnych.

Odwiedzona przez nas świątynia Wat Xieng to najświetniejszy przykład klasycznej architektury buddyjskiej północnego Laosu. Ufundowana ok. 1560 r. przez króla Setthathiratha, ale według legendy kamień węgielny pod nią i pod miasto położyło dwóch pustelników w sąsiedztwie rosnącego w tym miejscu drzewa. Na cały kompleks świątynny składa się ponad 20 budynków, w tym liczne stupy i biblioteka. Wat Xieng Thong była miejscem koronacji królów Laosu, a także obchodów dorocznych świąt ku czci Buddy oraz lokalnych duchów opiekuńczych. Od chwili powstania, aż do upadku monarchii znajdowała się pod szczególną opieką monarchii. Jako jedna z nielicznych ocalała z pogromu 1887 roku, bo wódz najeźdźców Deo Van Tri, odbywający w niej kiedyś nowicjat, uczynił ją swoją kwaterą ze względu na funkcje religijne i niewątpliwe walory estetyczne. 

Popołudniem jedziemy do wodospadów Tak Quang Si, 32 kilometry za miastem. Kaskadowe, przebiegające wśród skał turkusowe zbiorniki wody, które w tropikalnych temperaturach dają prawdziwe ochłodzenie.

Już wiem, że gdyby trzeba było znaleźć miasto, które ucieleśnia wszystko, czym jest Laos, to bez wątpienia byłoby to Luang Prabang. Miasto spaja w architektoniczną całość historię Laosu, gdzie tradycyjne świątynie stoją w bezpośrednim sąsiedztwie francuskich budynków kolonialnych. Luang Prabang liczy dzisiaj ponad 48 000 mieszkańców i jest czwartym, co do wielkości miastem tego kraju. Bez względu na to czy obserwuje się tu laotańskie małomiasteczkowe życie w jednej z licznych kawiarni, uliczek, zwiedza świątynie czy próbuje lokalnych specjałów na wieczornym targu Hmong, Luang Prabang oferuje tak szeroką paletę atrakcji, że opłaca się spędzić w tym miejscu dłużej niż dwie noce.

Mam wrażenie, że zegarki chodzą tutaj wolniej, niż w innych miejscach Azji. Człowiek czuje się przeniesiony w inny czas. Na głównej ulicy Th. Kingkitsarat toczy się spokojne życie. To tu znajduje się większość restauracji i organizatorów wycieczek. Widać rybaków, jak bez pośpiechu zarzucają swoje sieci nad brzegiem Mekongu, koguty paradujące po małych, bocznych uliczkach i od czasu do czasu kilku mnichów w szafranowo żółtych okryciach. 

Podziwiamy też najbardziej czczony w Laosie wizerunek Buddy. Mierzący tylko 83 cm pozłacany posąg ze stopu brązu, srebra i złota przedstawia stojącego Buddę z obydwiema rękami w pozycji wyrażającej wolność od lęku. Według legendy posąg miał być odlany na Cejlonie i sprowadzony do królestwa Lan Xang w 1359 r., a w Louangphrabang znalazł się ok. roku 1502 za panowania króla Wisunarata. Uważano, że chroni królestwo przed wrogami. Posąg jeszcze wielokrotnie zmieniał miejsce, a po zniszczeniu świątyni Wat Wisunarat w 1887 r. posąg przeniesiono do Wat Mai. Po przejęciu władz przez komunistów Pałac Królewski zamieniono w muzeum, a posąg pełnił w nim funkcję eksponatu. Jedynie raz w roku, 3-go dnia laotańskiego Nowego Roku, święty wizerunek przenoszony jest w procesji do Wat Mai oraz uroczyście obmywany i wystawiany na widok publiczny. 

Ostatniego dnia pobytu, o 5.15 wyruszamy, aby uczestniczyć w tradycji karmienia mnichów. Zimno, a my czekamy i czekamy z miseczkami bananów, ryżu i czegoś tam jeszcze. Oto codziennie rano, o 6.10 dziesiątki mnichów zamieszkujących świątynie Luang Prabang wychodzą po żywność. Ustawieni w jedną linię, w ciszy i skupieniu przechodzą obok widzów i darczyńców, którzy do mnisich mich wkładają pożywienie. Ceremonia "Tak Bat ", charakterystyczna dla buddyzmu, różnie wygląda w różnych miejscach, tak jak i różne są dary dla mnichów i sposób ich dawania. W Luang Prabang jest ona wciąż bardzo silnie pielęgnowana. Każdy z nas daje od siebie to coś do ich jałmużnych misek. Niestety, więcej tu turystów niż mieszkańców, bo Ci głównie sprzedają turystom żywność dla mnichów. Ważne, że mnisi wciąż kultywują tę pełną pokory tradycje. Mnisi to w większości dzieci i młodzi chłopcy, dla których przynależność do tej społeczności jest ucieczką od powszechnej biedy i szansą na wiedzę, a dla nas to wciąż piękne wspomnienia i nawet myśl. A może warto tu kiedyś wrócić ?

J.14,15.02.2010






































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.