Wczesnym rankiem docieramy na przejście graniczne w Chiang Khong, aby na pewien czas opuścić Tajlandię. Dziś zadanie proste...przepłynąć na drugi brzeg Mekongu do laotańskich służb granicznych i dalej przez najbliższe dwa dni płynąć łodzią w dół Mekongu w kierunku Luang Prabang.
Musimy przepłynąć Mekong, aby dostać się do Laosu, bo mostów między tymi krajami jest raptem dwa na całej długości rzeki. Dominują przeprawy łodziami. Pieczątkę wyjazdową Tajlandii otrzymujemy dość sprawnie w małym pawilonie posadowionym tuż nad brzegiem rzeki. Droga betonowa nagle się urywa, a przed nami w dolinie mętny Mekong. Dochodzimy do łodzi, które mają nas przeprawić na drugi brzeg. Po krótkich negocjacjach cen, siadamy na drewnianych deskach. Nogi zanurzamy w wodzie stojącej na dnie łodzi. Szukam wokół kamizelek ratunkowych, tak na wszelki wypadek, czy choćby jakiegoś gumowego koła. I są raptem dwie, mocno zużyte dla całej naszej 12-ki. Obok mnie podłączony do butli gazowej silnik czyli powszechnie tu stosowany napęd łodzi. Mój niepokój bezbłędnie odczytał chłopak, który ma nas przeprawić i szybko uspakaja "don't worry" No cóż, to jedyny sposób, aby dotrzeć na nieodległy brzeg, więc wszelkie obawy trzeba zakopać głęboko.
Po stronie laotańskiej dużo osób z paszportami w ręku z jednym tylko marzeniem, aby jak najszybciej dostać pieczątkę w paszporcie. Na przejściu granicznym, pod czerwonym parasolem siedzi urzędnik wyraźnie znużony pracą. Kieruje nas do budynku, gdzie powinniśmy załatwić wszystkie formalności. Granicę przekroczyliśmy już na Mekongu i moglibyśmy nie zatrzymywani jeździć po Laosie bez tej pieczątki. Problem pojawiłby się dopiero przy wyjeździe z Laosu, bo bez pieczątki wjazdowej jest wielki problem z opuszczeniem kraju i uzyskaniem tej wyjazdowej. Wypełniamy więc wniosek o wizę, która ma być bezpłatna, a może płatna. Nikt nic nie wie. Jedni odchodzą od okienka z pożądana pieczątką i nie wydali nawet dolara, inni płacą różne uznaniowe stawki. Nam urzędnik nakazuje włożyć do paszportu 10 dolarów i mocnym uderzeniem stempla legalizuje nasz pobyt na laotańskiej ziemi.
Słońce przygrzewa coraz bardziej, a przed nami długa droga do punktu pośredniego Pakbeng. Zaopatrzeni w pieczątki, banany, wodę jedziemy dalej w kierunku miejscowej przystani, gdzie czeka nas przesiadka na statek i rzeczny transport w dół Mekongu. Pojawia się jednak "drobny" problem. Statek nie odpłynie ani dziś, ani jutro. Poziom rzeki jest tak niski, że żadna większa jednostka nie odbije od nabrzeża. Pozostają nam tzw. "speedboat" Bardzo stromym, zarośniętym nabrzeżem schodzimy do drewnianego podestu z małymi, motorowymi łodziami. Tym razem zakładamy kamizelki, kaski, okulary, kurtki przeciwdeszczowe, bo ma być szybko, mokro, gorąco, wietrznie, parno i. praktycznie bezruchu. Chwilowo jest tylko parno, bardzo ciasno i niewygodnie, ale to jedyny sposób, aby jeszcze dziś dotrzeć do Pakbeng.
Na naszej łodzi kolejne butle z gazem i sterty paczek przewożone do innych mini "portów" wzdłuż Mekongu. Rzeka nie tylko żywi, ale jest jedynym sposobem, aby szybko dotrzeć i dowieźć cokolwiek do wielu wiosek, miasteczek, czy osad. Stan dróg w Laosie pozostawia wiele do życzenia. W centralnym i południowym Laosie nie trudno o asfalt, ale niemal wyłącznie na głównych drogach. W północnej części kraju są to tylko skrawki asfaltu na żwirowej lub piaskowej nawierzchni. Reszta dróg to głównie piach. Kurzy się niemiłosiernie. Zresztą nie tylko drogi piaskowe cierpią na tę oczywistą przypadłość. Nierzadko także „asfaltowe” drogi z piaskowym poboczem też mocno pylą.
Widoki z naszej pędzącej łodzi to zielone wzgórza, z przyklejonymi drewnianymi chałupkami z trzcinowym dachem. Czasem mijamy czółna rybaków, przycumowane barki czy bawiące się na brzegu dzieci. Po trzech godzinach i dwóch postojach na rozładunek i załadunek płynących z nami towarów, wymianę butli gazowych oraz zaopatrzenie spragnionych i potrzebujących docieramy do Pakbeng. W głowie huk. Nogi i kręgosłup z trudem wracają do pozycji wyjściowej, ale blisko połowę drogi do Luang Prabang mamy za sobą.
Na koniec dnia stawiamy już tylko na relaks i prostowanie ciała. Zakwaterowanie w miejscowym hostelu, spacer i kolacje w tej małej, ale pełnej ludzi wiosce. Położona na skraju dżungli jest szczelnie wypełniona straganami pełnymi warzyw, owoców, mięsa, ryb i dymiących garnków oraz domostw, gdzie życie toczy się na ulicy. Wokół ruch, hałas. I gdzie ta zapowiadana spokojna wioska? Trwa festyn, dorośli rywalizują strzałami karabinków do puszek, a okoliczne dzieci skaczą po kolorowych, gumowych plandekach i widać, że daje im to więcej radości niż zabawa plastikową butelką. Biednie, brudno, leniwie, ale czasem widać uśmiech na mijanych twarzach.
J.13.02.2010
Komentarze
Prześlij komentarz