Przejdź do głównej zawartości

HOI AN miasto bezruchu.

Zostawiamy gwar Hanoi. Przed nami dwa dni pełnego relaksu. Trasa do Hoi An wiła się serpentynami gór i brzegu morskiego. Na mijanych polach ryżowych nie widziałam już pomników, czy nagrobków, a jedynie śmieszne strachy na wróble w wietnamskich kapeluszach. 

Od rana zwiedzamy miasteczko przy ujściu rzeki Thu Bon, które zastygło w bezruchu już dwieście, trzysta lat temu w labiryncie uliczek, alejek, targów i domów, będące jednym z najlepiej zachowanych portowych miast kupieckich w Azji Południowo-Wschodniej. Prężny ośrodek handlowy istniał tu już 2000 lat temu, ale dopiero w XVI i XVII wieku możni z rodu Nguyen uczynili z niego "miasto bezpiecznego lądowania" wg innego przekazu "spokojne miejsce spotkań" czyli najważniejszy port handlowy w tej części kontynentu. Na szlaku tej "morskiej drogi jedwabnej", osiedlali się Portugalczycy, Brytyjczycy, Chińczycy i Japończycy.

Przy­jem­ne­go chło­du można tu zaznać dzię­ki wy­na­laz­kom współ­cze­sno­ści lub postawić na bryzę morską lub zna­leźć się w tra­dy­cyj­nych do­mach chiń­skich i ja­poń­skich kup­ców, któ­rych po­miesz­cze­nia two­rzy­ły swo­isty ko­ry­tarz, łą­czą­cy dwie ulice co za­pew­nia­ło prze­pływ po­wie­trza. My po chłód wyruszamy spacerem na pobliską plażę. Piękny piasek, promenada palm, chętnych do plażowania prawie brak, a w nabrzeżnych restauracjach wybór ryb przywołuje najlepsze wspomnienia. Po kilku godzinach ciągnie nas znowu do magicznego miasteczka, aby podpatrzeć to zatrzymane w czasie piękno i dekoracje, które nie pozwalają zapomnieć, że jesteśmy w komunistycznym Wietnamie.

W Hoi An kryją się dzie­siąt­ki dwu­stu, trzy­stu­let­nich domów z bo­ga­ty­mi zdo­bie­nia­mi w drew­nie, ko­lek­cja­mi por­ce­la­ny, ob­ra­zów, rzeźb i monet pełniących funk­cję mi­ni­mu­ze­ów, ale jakże innych od naszych, podobnych im miejsc. Tu bab­cia omia­ta meble, dzie­cia­ki bawią się na we­wnętrz­nym dzie­dziń­cu, a ich ro­dzi­ce kładą sło­dy­cze w do­mo­wym oł­ta­rzy­ku. W architekturze i kulturze miasta mieszają się tradycje wietnamskie japońskie i chińskie. W tych przepięknych, historycznych zaułkach toczy się codzienne życie, kwitną zakłady rzemieślnicze. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy w przeszłości, aż do momentu, kiedy ze stanu głębokiego relaksu i refleksji wyrwie nas hałas skutera czy dzwoniących rykszy. Głośny, hałaśliwy i ożywiony jest szczególnie stary rynek nad rzeką czyli wielkie bogactwo darów natury i produktów gotowych do spożycia tu i teraz. Jak na port morski przystało dominują owoce morza, a próby ich nazwania kończą się szybko naszą kapitulacją.

Pewnie nie tylko dla mnie, Hoi An to jedno z najpiękniejszych wietnamskich miasteczek. Barwne, historyczne, stare miasto jest plątaniną uliczek, drewnianych balkonów i stoisk z pamiątkami, a na każdym rogu małe restauracje, herbaciarnie, świątynie, galerie, warsztaty rzemieślnicze, pracownie artystów i sklepy. Kuszą galerie malarskie czy wręcz pracownie artystów, którzy tworzą tu swoje obrazy, rzeźby czy inne rękodzieło. Uległam magii prac jednego z wielu tutejszych artystów i po krótkich negocjacjach kupuję pięć prac, bo z żadnej nie umiałam zrezygnować.

Ja­poń­czy­kom miasto za­wdzię­cza swój sym­bol, bu­dow­lę z pocz­tó­wek, za­da­szo­ny most, który na prze­ło­mie XVI i XVII w. po­łą­czył dwie dziel­ni­ce mia­sta, ja­poń­ską i chiń­ską. Most, wedle le­gen­dy, po­sta­wio­no w naj­czul­szym miej­scu wod­ne­go mon­strum Cu, który głową się­gał Indii, ciało zaj­mo­wa­ło cały Wiet­nam, a ogo­nem po­mia­tał Ja­po­nią. Każdy ruch po­two­ra wy­wo­ły­wał w Wiet­na­mie trzę­sie­nia ziemi i po­wo­dzie, ale most jak szty­let uśmier­cił potwora Cu. Mostu strze­gą fi­gu­ry psa i małpy, czczo­ne w Ja­po­nii i sym­bo­li­zu­ją­ce ja­poń­skich ce­sa­rzy. Swoje miej­sce w świą­ty­ni zna­lazł też bóg po­go­dy Bac De Tran Vo, ma­ją­cy chro­nić że­gla­rzy i mia­sto przed ka­ta­kli­zma­mi. Jednak nawet bogom nie za­wsze wszyst­ko się udaje, bo w porze desz­czo­wej Hoi An staje się We­ne­cją, w któ­rej ło­dzie bę­dą­ce na co dzień tu­ry­stycz­ną atrak­cją, stają się je­dy­nym środ­kiem trans­por­tu.

My trafiamy na piękna pogodę i wypływamy łodzią, aby popatrzeć na nabrzeże miasteczka i przyjrzeć się połowom tutejszych rybaków. Miałam jednak wrażenie, że te połowy były bardziej obliczone na hojność i łaskawość turystów niż morza. 

Wracamy do miasteczka. Wciąż drepczemy wokół mini portu, uliczkami starego miasta i podglądamy te małe oazy spo­ko­ju jakimi są głów­nie dzie­dziń­ce świą­tyń zwa­nych do­ma­mi zgro­ma­dzeń. Na jednym z nich, na zie­lo­nym skwe­rku ma­syw­ny, gra­ni­to­wy blok z twarzą po­staw­ne­go bia­łe­go męż­czy­zny z bujną brodą. To Polak, Ka­zi­mierz Kwiat­kow­ski (1944-1997), bohater wietnamskiej społeczności. Jemu Hoi An zawdzięcza swoje dzisiejsze piękno, a sprzedawcy fi­gur­ek Bud­dy, słoni, smo­ków, pa­pie­ro­wych lam­pio­nów, kraw­cy je­dwab­nych ubrań, naj­szyb­si szew­cy na świe­cie, restauratorzy, artyści mają z czego żyć. Miasto jest jedną z naj­więk­szych atrak­cji Wiet­na­mu, żywym skan­se­nem i uro­czym miejscem na mapie. Dlaczego?

Hoi An od XVIII wieku coraz bar­dziej tra­ci­ło na zna­cze­niu. Po są­siedz­ku rósł rywal, miasto Da Nang, które stało się naj­waż­niej­szym por­tem w tej czę­ści wy­brze­ża. Hoi An skur­czy­ło się, za­sty­gło, a jego pre­stiż sięgnął bruku. Mia­sto po­pa­da­ło coraz bar­dziej w ruinę i w la­tach 80/90 XX wieku ko­mu­ni­stycz­ne wła­dze uzna­ły, że wy­bu­rzą kil­ku­set­let­nie domy, by w ich miej­scu po­sta­wić wspa­nia­łe, po­tęż­ne bloki. Na szczę­ście dla Hoi An i tu­ry­stów z ca­łe­go świa­ta, od 1980 roku, w Wiet­na­mie dzia­łał Kazik Kwiatkowski, ar­chi­tekt i kon­ser­wa­tor za­byt­ków, który przy­był do In­do­chin nad­zo­ro­wać prace w nie­da­le­kim My Son, du­cho­wej sto­li­cy kró­le­stwa Czam­pa. Sobie tylko zna­ny­mi ar­gu­men­ta­mi i si­ła­mi prze­ko­nał urzęd­ni­ków do re­no­wa­cji sta­re­go mia­sta Hoi An czego efektem było w 1999 r., dwa lata po śmier­ci Ka­zi­ka, wpisanie miasta na listę UNE­SCO wraz z My Son. Nieznany u nas Kwiat­kow­ski, w środ­ko­wym Wiet­na­mie jest le­gen­dą uwiecz­nio­ną na po­pier­siu w Hoi An i ta­bli­cach pa­miąt­ko­wych w My Son i Hue.

Po zmroku Hoi An jakby wracał do przeszłości. Miasteczko znowu zastyga. Ulice rozświetlają żółte, różowe, czerwone i pomarańczowe lampiony.. W tym miejscu to urocza scenografia, w innym można by powiedzieć, kicz! Restauracyjne ogródki zajmują turyści. Może planują relaks na 3-kilometrowej plaży Cua Dai, wypad na wyspę Cham lub poznawanie uroku miasteczka? Przed domami staruszkowie odcinają się od świata przy grze w karty lub mahjong popularnej grze na spostrzegawczość. A ja wszystkim lokalnym staruszkom szczerze gratuluję tej pasji i tego słodkiego bezruchu. 

J.23,24.02.2010
































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.