Przed nami blisko 200 kilometrów czyli około 8 godzin drogi do Kathmandu. Jedziemy lokalnym autobusem, który czasy świetności ma dawno za sobą i dwie osoby obsługi. Jedna za kierownicą i drobny chłopaczek stojący na tylnym zderzaku. To takie dodatkowe oczy i pomoc kierowcy co to samochód naprawi, bagaże zapakuje, drogę załata i nad urwiskiem bez strat pomoże przejechać.
Górska droga jest bardzo wąska i zatłoczona. Nawierzchnia drogi miejscami mocno uszkodzona, głównie monsunowymi, błotnymi osuwiskami czy zasypana kamieniami i gałęziami. Wokół piękne, górskie krajobrazy, egzotyczna roślinność i skok adrenaliny przy pokonywaniu wiszących, lichych mostków nad górskimi rzekami i urwiskami. Wielokrotnie w ciągu przejazdu pomocnik kierowcy uzupełniał wyrwy na drodze, aby autobus nie wpadł w przepaść lub uszkodził i tak liche zawieszenie. Obserwujemy biedne, nepalskie wioski i codzienność mieszkańców. Na ogół to życzliwi, uśmiechnięci ludzie, a ich kraj niezwykły. Na szerokości 140-240 kilometrów "dotykamy" zarówno wiecznych śniegów jak i tropikalnych równin.
Na wjeździe do Kathmandu gigantyczny korek oraz ryk klaksonów i całkowitej bezradności kierowców. Powietrze gęste od dymu i smrodu. Nawet policjant zrezygnował z próby rozładowania komunikacyjnego chaosu, zwyczajnie odszedł i los kierowców zostawił w ich rękach. Po godzinie machania rękami, krzykami i trąbieniem wszystkich na wszystkich .. ruszyliśmy. Wokół mnóstwo gwałtownych manewrów na jezdni, idący piesi, stojące krowy, leżące ciele, jadące ryksze, góry śmieci i jazgot klaksonów. Czyżby powtórka z Indii? Szok tym większy, że kilka godzin wcześniej wyjechaliśmy z idyllicznej Pokhary.
Nocujemy w turystyczno-handlowej dzielnicy Thamel. Hotel brudny, szary, wilgotny....straszny. W recepcji jedyny ciepły grzejnik obwieszony majtami i spodniami. Jak przetrwać najbliższe trzy noce? Za oknem hałaśliwa, pełna sklepów, biur podróży, hoteli i restauracji dzielnica miasta z wąskimi, ruchliwymi uliczkami pełnymi goniących gdzieś ludzi.
Popołudnie spędzamy na Durbar Square co oznacza główny plac miasta. Najważniejszą budowlą jest tu oczywiście Pałac Królewski Hanumana, ale znajduje się tu także większość zabytków Kathmandu. Oglądamy strzeliste pagody, majestatyczne posągi, rezydencję żywej bogini Kumari i co ważne kolorowe i niełatwe życie Nepalczyków.
Na dziedzińcu Pałacu Kumari zatrzymujemy się na dłużej z nadzieją, że zobaczymy żywą boginie. W pięknych, drewnianych oknach na trzecim piętrze, po godzinie oczekiwania, widzimy ją przez chwilkę w towarzystwie opiekujących się nią kapłanek. Zero mimiki na twarzy, smutne oczy, kolorowy strój i makijaż. Swoją świątynię opuszcza tylko podczas Indradźarta. Jedzie wtedy specjalnie przystrojonym rydwanem ciągniętym przez wiernych, aby podarować prezydentowi znak szczęścia na czole.
Kumari jest wybierana spośród 4-5 letnich córek newarskiego klanu złotników, z którego pochodził Budda. Jest to skomplikowany proces, podczas którego kapłani pod przewodnictwem najwyższego kapłana świątyni i królewski astrolog odnajdują właściwą dziewczynkę. Kandydatka musi być zdrowa, odważna, a jej ciało nie może mieć żadnych defektów. Bogini musi być wiecznie młoda i nie może krwawić, dlatego, gdy tylko dziewczynka dostaje pierwszej menstruacji lub w inny sposób straci choćby kroplę krwi, bogini przenosi się do innego ciała, a obecna opuszcza Pałac.
Niezwykłość tutejszych zabytków polega też na tym, że Nepalczycy nie traktują ich jako zabytki. Te stare, niewiarygodnie misternie zdobione budynki są dla nich zwykłymi świątyniami, domami, miejscem, gdzie toczy się ich codzienne życie. Maleńkie sklepiki rozsiane wokół placu mają wszystko czego turysta i tubylec potrzebuje. Na stopniach pagody ktoś sprzedaje owoce, orzechy, a kilkusetletnie drewniane rzeźbienia pokrywają gołębie odchody, których nikt tu chyba nie sprząta.
Na Placu Królewskim wielki ruch pieszych i cyklistów. Tu wszyscy płyną jednym nurtem, motor obok rikszy, samochód obok handlarza bananami. Na plecach potrafią unieść wielkie rozmiarem i wagą pakunki. Każdy łapie się jakiegoś zajęcia. Żadna praca nie hańbi jeżeli tylko można zarobić sprzedając cokolwiek. W małym sklepiku, na deskach, leży martwe zwierzę gotowe do sprzedaży, obok dentysta zachęca do skorzystania ze swoich usług czy farmaceuta do zakupu medykamentów. Dzieci zajmują się dziećmi, a dorośli próbują związać koniec z końcem na znany sobie sposób. Ot życie !
J.21.11.2007
Komentarze
Prześlij komentarz