Przejdź do głównej zawartości

VARANASI.

Po kilkunastu godzinach spędzonych w pociągu nasze stopy dotykają najświętszego miasta dla Hindusów – Varanasi. Podobno Varanasi założył sam Bóg Shiva, a co pewne – jest to obok Jerycha w okupowanej Palestynie jedno z najstarszych zamieszkałych ciągle miast świa
Varanasi to bez wątpienia jedna z ciekawszych metropolii Indii. Układ ulic przypomina plątaninę hinduskich kabli wiszących nad naszymi głowami – nie ma tu jakiegokolwiek ładu. Esencją miasta, jego sercem, dla którego trzeba tu przyjechać, pomimo 47-stopniowego upału, smrodu i chaosu na drogach, są ghaty nad Gangesem.
To co najbardziej szokuje i uczy pokory niemal każdego wychowanego w kulturze europejskiej turystę, to ghaty krematoryjne. Miejsca, gdzie ogień płonie 24 godziny na dobę i codziennie palonych jest kilkaset zwłok. Wszystko odbywa się na widoku publicznym… niemal na wyciągnięcie ręki. Sam proces kremacji rozpoczyna się od zanurzenia ciała w Gangesie. Następnie ciało przenoszone jest na stos, gdzie najstarszy syn, ubrany na biało, z ogoloną głową, podpala je. Po kilku godzinach na stosie, uderzeniem kijem w czaszkę uwalnia się duszę ku wieczności. Dla głęboko wierzącego Hindusa śmierć w Varanasi to marzenie życia. Śmierć w tym miejscu oznacza koniec długiej tułaczki duszy po tej planecie. Kremacja musi odbyć się w ciągu 24 godzin od zgonu, dlatego wielu starszych ludzi gdy już czuje, że nadchodzi ich czas, przybywa do Varanasi i spędza tu swoje ostatnie dni.
Tuż obok płonących stosów biegają na wpół dzikie psy, dojadające niedopalone szczątki. Początkowo jesteśmy w szoku, jednak po chwili dociera do nas myśl, że w zasadzie to chyba żadna różnica, czy nasze ciała zje pies, czy robak w trumnie. Dla Hindusa materia ciała wraca w ten czy inny sposób do natury – tam, gdzie jej miejsce. Ciało samo w sobie nie ma większego znaczenia, jest jak ubranie. Kiedy umieramy, zmieniamy zużyte ciało na nowe, które będzie dokładnie takie, na jakie sobie zasłużyliśmy.
Ganges
Niekiedy, gdy umiera dziecko, kobieta w ciąży, osoba ukąszona przez węża, osoba kaleka lub święty Sadhu – ciało wrzucane jest bezpośrednio do rzeki. Nie przeszkadza to ludziom, którzy obok zażywają kąpieli, myją zęby, piorą, przygotowują herbatę dla turystów albo łowią ryby. Przechadzka po ghatach to nieprawdopodobne doświadczenie, którego nie da się opisać w żaden możliwy sposób, trzeba tego samemu doświadczyć.
Jakby za mało było emocji, jesteśmy świadkami ataku dużego psa na małego szczeniaka, który zupełnie beztrosko obwąchiwał resztki jedzenia tuż nad wodą. Głośny pisk szczeniaka, rozszarpywanego przez dużego psa, bardzo szybko gromadzi Hindusów z wielkimi kijami na pomoc, niestety jest już za późno. Na naszych oczach malutki piesek z przekręconym kręgosłupem wydaje ostatnie tchnienie i oddaje swoją duszę Gandze.
Bez szans na samotność
Przechadzka po ghatach to także test na cierpliwość. Niemal co dziesięć sekund ktoś o coś pyta: Boat? Massage? Silk? Hash? Opium? Boat, cheap price, Indian price? Massage? You need something? Boat? Hash? Opium? Heroin? Where are you from? Postcard? Have a look my shop? Hello? What’s your name? Boat… good price? Room? Massage?
Nie ma szans na samotność. Co chwilę ktoś coś proponuje, a już ekstremalną bezczelnością wykazują się masażyści, którzy wyciągają na powitanie rękę,  po czym zaczynają masaż, za który oczywiście chcą zapłaty.
Indie to nieprawdopodobna mieszanka kulturowa i religijna. Kraj, który każdy miłośnik podróży musi zobaczyć na własne oczy. To doskonałe miejsce do wypracowania w sobie pokory i cierpliwości
Po kilkunastu godzinach spędzonych w pociągu nasze stopy dotykają najświętszego miasta dla Hindusów – Varanasi. Podobno Varanasi założył sam Bóg Shiva, a co pewne – jest to obok Jerycha w okupowanej Palestynie jedno z najstarszych zamieszkałych ciągle miast świa
Po kilkunastu godzinach spędzonych w pociągu nasze stopy dotykają najświętszego miasta dla Hindusów – Varanasi. Podobno Varanasi założył sam Bóg Shiva, a co pewne – jest to obok Jerycha w okupowanej Palestynie jedno z najstarszych zamieszkałych ciągle miast świa
Varanasi to bez wątpienia jedna z ciekawszych metropolii Indii. Układ ulic przypomina plątaninę hinduskich kabli wiszących nad naszymi głowami – nie ma tu jakiegokolwiek ładu. Esencją miasta, jego sercem, dla którego trzeba tu przyjechać, pomimo 47-stopniowego upału, smrodu i chaosu na drogach, są ghaty nad Gangesem.
To co najbardziej szokuje i uczy pokory niemal każdego wychowanego w kulturze europejskiej turystę, to ghaty krematoryjne. Miejsca, gdzie ogień płonie 24 godziny na dobę i codziennie palonych jest kilkaset zwłok. Wszystko odbywa się na widoku publicznym… niemal na wyciągnięcie ręki. Sam proces kremacji rozpoczyna się od zanurzenia ciała w Gangesie. Następnie ciało przenoszone jest na stos, gdzie najstarszy syn, ubrany na biało, z ogoloną głową, podpala je. Po kilku godzinach na stosie, uderzeniem kijem w czaszkę uwalnia się duszę ku wieczności. Dla głęboko wierzącego Hindusa śmierć w Varanasi to marzenie życia. Śmierć w tym miejscu oznacza koniec długiej tułaczki duszy po tej planecie. Kremacja musi odbyć się w ciągu 24 godzin od zgonu, dlatego wielu starszych ludzi gdy już czuje, że nadchodzi ich czas, przybywa do Varanasi i spędza tu swoje ostatnie dni.
Tuż obok płonących stosów biegają na wpół dzikie psy, dojadające niedopalone szczątki. Początkowo jesteśmy w szoku, jednak po chwili dociera do nas myśl, że w zasadzie to chyba żadna różnica, czy nasze ciała zje pies, czy robak w trumnie. Dla Hindusa materia ciała wraca w ten czy inny sposób do natury – tam, gdzie jej miejsce. Ciało samo w sobie nie ma większego znaczenia, jest jak ubranie. Kiedy umieramy, zmieniamy zużyte ciało na nowe, które będzie dokładnie takie, na jakie sobie zasłużyliśmy.
Ganges
Niekiedy, gdy umiera dziecko, kobieta w ciąży, osoba ukąszona przez węża, osoba kaleka lub święty Sadhu – ciało wrzucane jest bezpośrednio do rzeki. Nie przeszkadza to ludziom, którzy obok zażywają kąpieli, myją zęby, piorą, przygotowują herbatę dla turystów albo łowią ryby. Przechadzka po ghatach to nieprawdopodobne doświadczenie, którego nie da się opisać w żaden możliwy sposób, trzeba tego samemu doświadczyć.
Jakby za mało było emocji, jesteśmy świadkami ataku dużego psa na małego szczeniaka, który zupełnie beztrosko obwąchiwał resztki jedzenia tuż nad wodą. Głośny pisk szczeniaka, rozszarpywanego przez dużego psa, bardzo szybko gromadzi Hindusów z wielkimi kijami na pomoc, niestety jest już za późno. Na naszych oczach malutki piesek z przekręconym kręgosłupem wydaje ostatnie tchnienie i oddaje swoją duszę Gandze.
Bez szans na samotność
Przechadzka po ghatach to także test na cierpliwość. Niemal co dziesięć sekund ktoś o coś pyta: Boat? Massage? Silk? Hash? Opium? Boat, cheap price, Indian price? Massage? You need something? Boat? Hash? Opium? Heroin? Where are you from? Postcard? Have a look my shop? Hello? What’s your name? Boat… good price? Room? Massage?
Nie ma szans na samotność. Co chwilę ktoś coś proponuje, a już ekstremalną bezczelnością wykazują się masażyści, którzy wyciągają na powitanie rękę,  po czym zaczynają masaż, za który oczywiście chcą zapłaty.
Indie to nieprawdopodobna mieszanka kulturowa i religijna. Kraj, który każdy miłośnik podróży musi zobaczyć na własne oczy. To doskonałe miejsce do wypracowania w sobie pokory i cierpliwości
Po wielu męczących godzinach w pociągu, nasze stopy dotykają świętego dla Hindusów.. Varanasi. Już na peronie pojawia się jedna myśl. Jak ja przetrwałam tę podróż? Jak wyprostować kości i umysł po ciężkich, całonocnych zmaganiach ? Podejmuję stanowczą deklarację. Już nigdy więcej bywania w miejscach i w warunkach na granicy upodlenia czy zagrożenia życia!

Jedziemy do hotelu ukrytego gdzieś w gąszczu ulic, raptem 150 metrów od Gangesu. Samo miasto przypomina umysł szalonego człowieka. Mam ochotę stąd uciec, ale ciekawość i swoista inność tego miejsca pcha naprzód. To kwintesencja Indii w najbardziej ekstremalnym wydaniu. Spowite we mgle, przygniata wilgocią, z majestatycznym Gangesem sunącym pośrodku miasta. Przed naszymi oczami, w pełnej krasie "Incredible India", jak głosi światowa reklama. Mgła niesie słodki aromat, zapach kadzideł i...czegoś nieokreślonego. Dopiero z tarasu hotelowego dostrzegamy strugę dymu unoszącego się z nad ghatów. 

Idziemy uliczkami szerokości 1-2 metrów, przypominającymi plątaninę hinduskich kabli wiszących nad naszymi głowami. Dziesiątki schodków, zakrętów. Mocno zaskakuje bardzo ciasna zabudowa oraz obecność krów hodowanych w mieszkalnych izbach, w centrum miasta. Upał, smród, chaos, brud i wreszcie magiczne ghaty nad brzegiem Gangesu. Mijamy procesje zmarłych. Patrzę z pokorą i niedowierzaniem. Przed nami miejsce rytualnych kąpieli, medytacji, palenia zwłok zmarłych, pływających krów, ale też normalnego życia. Ludzie piorą ubrania, kąpią się, łowią ryby, nabierają wodę do naczyń i piją. Dzieci skaczą do wody z wyraźną radością na twarzy. Kobiety myją piękne, czarne włosy i suszą na wietrze swoje kolorowe, kilkumetrowe sari. Ktoś myje zęby, a jeszcze inny siedzi w bezruchu i skupieniu. Nikomu nie przeszkadzają płonące obok ciała zmarłych.

Niesamowite, mistyczne, wręcz paraliżujące miejsce to gath Manikarnika. Wciśnięta mocno w ziemię, w milczeniu, oglądam rytuał, który odprawia się tu od tysięcy lat. Co chwila na bambusowych noszach znoszeni są zmarli z całych Indii. Już wiem, że każdy wyznawca Hinduizmu pragnie, aby jego prochy spoczęły właśnie w najświętszej rzece Ganges. 

Ciała owinięte materiałem, obłożone kwiatami i ważone na ogromnej wadze dla sprawdzenia ile drewna będzie potrzebne do ich spopielenia. Podczas gdy nietykalni, czyli ludzie z najniższej kasty, przygotowują stos pogrzebowy, inni znoszą ciało zmarłego do wód Gangesu. Po rytualnym obmyciu, ciało wraca na brzeg. Nietykalni oblewają ciało łatwopalnymi olejkami co pobudza ogień i eliminuje nieprzyjemny zapach. Najstarszy syn, ubrany na biało, z ogoloną głową, podpala je. W przypadku braku syna cały rytuał nadzoruje mistrz ceremonii. Po kilku godzinach na stosie, uderzeniem kija w czaszkę uwalnia duszę ku wieczności. Spopielone zwłoki zanim trafią w głębiny Gangesu trafiają w ręce właściciela ghaty. Gruby jegomość siedzi wygodnie na łodzi i oddziela drogocenną biżuterię od ludzkich prochów. Dlaczego? Ciała muszą być palone ze wszystkimi ozdobami. To co znajdzie, jest zapłatą za udostępnione do pochówku miejsce i źródłem potężnych dochodów właścicieli ghatów czyli najmożniejszych ludzi w Varanasi.

Dla głęboko wierzącego Hindusa śmierć w Varanasi to marzenie życia. Ogień płonie tu 24 godziny na dobę i codziennie palonych jest kilkaset zwłok. Wszystko odbywa się na widoku publicznym, niemal na wyciągnięcie ręki.

Jak zahipnotyzowani wciąż patrzymy jak na stosach płoną ludzkie ciała. Ze stosu wystają kończyny. Obok płonących stosów biegają psy, dojadające niedopalone szczątki. Ponad stosem wznosi się posępna budowla z balkonem, z którego można obserwować ten smutny ceremoniał. W rogu ciemnego budynku siedzi starzec palący ognisko. Przy wejściu na balkon staruszka, czekająca na śmierć, zbiera pieniądze na drewniany stos. Śmierć w tym miejscu oznacza koniec długiej tułaczki duszy. Kremacja musi odbyć się w ciągu 24 godzin od zgonu, dlatego wielu starszych ludzi, gdy już czuje, że nadchodzi ich czas, przybywa do Varanasi i spędza tu swoje ostatnie dni. Ileż w tym wiary i okrucieństwa zarazem.

Odwiedzamy też Złotą Światynie poświęconą władcy wszechświata Śivie. Zbudowana w 1776 r. przez Ahalya Bai. Jej wieże pokryte ponad 800 kg złota są darem maharadży Lahore Randźita Singha. Mogliśmy wejść tylko za zewnętrzny mur. Do samej świątyni turyści nie mają wstępu.

Varanasi to święte miasto śmierci. Straszne miasto i magiczna matka Ganges. Święta rzeka. Musi być święta, bo jak inaczej wytłumaczyć, że mimo wrzucania do niej prochów milionów spalonych ludzkich ciał i zanieczyszczeń przez setki lat, rzeka jest wciąż przyjazna Hindusom. Co więcej, do rzeki wrzucane są zwłoki bez uprzedniego spalenia. Religia nie pozwala na palenie ciał kobiet w ciąży, człowieka ukąszonego przez żmije, okaleczonego, ciała noworodka czy świętego ascety Sadhu. Po ich śmierci ciało przywiązuje się do kamienia, niebieska łódź zabiera je na środek rzeki, a asystująca rodzina spycha ciało do Gangesu. 

Varanasi to miasto boga Śivy, miejsce, gdzie każdy prawdziwy wyznawca hinduizmu chce przynajmniej raz w życiu zanurzyć się w wodach świętej rzeki, aby zmyć swe grzechy. Nad jej brzegami leżą chorzy z nadzieją na uzdrowienie oraz starzy, aby to tu dokonali żywota. Miasto, które przyciąga i budzi zachwyt od wieków. Jedyne miejsce, gdzie Ganges płynie z południa na północ. Mnie przeraża, ale mam wrażenie, że nigdzie indziej nie poczuję tej niezmienionej od wieków atmosfery Indii.

Przechadzka brzegiem Gangesu to także test na cierpliwość. Niemal co dziesięć sekund ktoś o coś pyta.... Boat? Massage? Silk? Hash? Opium? Masażysta wyciąga rękę na powitanie i zaczyna masaż, za który chce zapłaty. Stoiska z koralikami i gadżetami wręcz osaczają podobnie jak dzieci, które chcą sprzedać cokolwiek.

Uliczkami przemykają sprzedawcy z wiadrami pełnymi jedzenia. Co chwila ktoś nawołuje i próbuje zachęcić, a czasem wręcz zmusić, aby chociaż obejrzeć dywany, bele materiału, powąchać perfum za kotarką oddzielającą kram od reszty świata, zawiązać sari czy obejrzeć wyroby z najlepszych materiałów. My trafiamy w końcu do manufaktury jedwabiu, ale nie dajemy sprzedawcom wielu powodów do zadowolenia. To świat z jednej strony naładowany duchowością, a z drugiej czystą komercją. 

Kippling napisał o tym mieście, że "jest to miasto starsze niż historia". Ale co zaskakuje, najstarsze budowle nie są starsze niż XVII-XIX w. Prawdopodobnie liczne najazdy muzułmańskie, niestabilny grunt i słaba konserwacja budynków przyczynia się do jego wiecznego odmładzania.

Warto też było pojechać do niewielkiej wioski Sarnath, miejsca świętego dla wyznawców buddyzmu. Taka drobna odskocznia od przytłaczającego Varanasi. Tu urodził się Budda, tu rozpoczynał swoje nauki i jakieś 2500 lat temu wygłosił pierwsze kazanie. Dla upamiętnienia tego faktu zbudowano tu wielką stupę i mnóstwo świątyń w różnych stylach, charakterystycznych dla krajów buddyjskich.

Przed wyjazdem z Varanasi, przy głównym gacie Dasaswamedh, obok wieży hydrotechnicznej, obserwujemy wieczorne modły i wielkie widowisko. Około godziny 18 zaczyna się ceremonia z ogniem odprawiana przez bramhinów. Na koniec miseczki z liści ze świecami, przypominające nasze świętojańskie wianki, puszczamy wraz z pielgrzymami na rzekę. Mocno zmęczeni, pełni silnych wrażeń, wciąż w stanie szoku wyjeżdżamy w kierunku Gorakhpuru, a ghaty wciąż płoną.

J.16,17.11.2007














 
















 








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.