Przejdź do głównej zawartości

Kierunek PUERTO NATALES.

Opuszczamy El Calafate. Kolejny autobus wiezie nas z prędkością 90 km na godzinę, wręcz płynie po gładkiej nawierzchni. Przed nami 400 km do Puerto Natales w Chile. Wjeżdżamy na kultową Route 40 łączącą większość krajów obu Ameryk o długości liczonej od kręgu polarnego na Alasce do miasta Ushuaia w Argentynie o długości około 25750 km.

Dla podróżujących route 40 zalecenia są proste ...trzeba mieć ze sobą wodę, jedzenie i kanistry dodatkowego paliwa. Marzenie o serwisie, zajeździe lub stacji paliw pozostaje w sferze marzeń. W ciągu 5 godzin podróży żywej duszy..no może pojedyncze zwierzęta. 

Betonowa wstążką wciąż wije się wśród bezdroży Patagonii. Krajobraz monotonny. Przestrzenie aż po horyzont. Walczę ze snem, bo chcę to otoczenie zobaczyć w pełnej jego krasie. Kępy wysuszonych i zmęczonych wiatrem szarożółtozielonych traw i krzewów. Czasem czerwień ziemi czy skał i fiolet, biel, zółcień kwitnących bylin, ożywia wszystko wokół. Trudno jednak wypatrzeć coś biegającego czy fruwającego, jakby wszyscy chcieli się wtopić w otoczenie. 

W górze potężne kondory, co prawda tylko dwa, ale i tak sukces, że są. Im bliżej Chile tym więcej słońca. Po trzech godzinach podróży temperatura powietrza 13.5 C. Na ogromnym stepie stada, jakby bezpańskich owiec. Gdzieniegdzie szkielety martwych zwierząt i nie wiele więcej żywych guanaco, czasem stado koni i krów. W oddali ośnieżone szczyty gór. Czasem krajobraz ożywia kolorowa bramka, czerwona, błękitna czy biała. Może zaproszenie na potężne rancho, które za nią ?. Na linii horyzontu pojedyncze siedliska, domostwa z czerwonymi lub zielonymi dachami farm to jakby strażnicy tej potężnej przestrzeni. Wokół tysiące hektarów z drobnymi śladami cywilizacji czy pojedynczymi ptakami fruwającymi nad małymi rozlewiskami. 

Wiatr coraz silniej napiera na ściany autobusu, ale prędkość wciąż około 90/h. Czasem mijamy pojedyncze samochody. Bliżej Chile pojawiają się znane nam krzewy bukanów. Jedziemy doliną rzeki i wreszcie około 13-tej dojeżdżamy do przejścia granicznego po stronie argentyńskiej.. tuż za brzydkim, brudnym i biednym miasteczkiem Rio Turbio, położonym wśród wzgórz usianych tysiącami plastikowych worków.

Na punkcie kontroli kierowca autobusu informuje nas, że tym przejściem nie opuścimy Argentyny, bo po stronie chilijskiej brak służb granicznych. Powody nieznane. Najbliższe są prawdopodobnie w odległości 20 i 40 km i tez duża niewiadoma czy będą czynne.. W autokarze jest kilka osób, które mają rezerwacje samolotowe i dla nich to prawdziwy problem. Niektórzy mocno zdenerwowani, ale my, no cóż, najwyżej nasza krabowa kolacja poczeka trochę dłużej. W końcu, po około godzinie, bezdrożami dojeżdżamy do kolejnego przejścia położonego w szerokim stepie. Przed nami dwa autokary oczekujących plus bus i motocykliści. Ustawiamy się w kolejkę zgodnie z listą obecności jaką dysponuje kierowca.

Oddajemy deklaracje i cierpliwie czekamy na stempel w paszporcie. Najlepiej wykonywać polecenia kierowcy i w żaden sposób nie niepokoić urzędnika argentyńskiego nawet tu w szerokim stepie. Na ich kamiennych twarzach widać moc i powagę urzędu. Komputery włączone, pracują wolno lub wcale, a wtedy ręczne zapiski w zeszytach są wręcz konieczne, więc cos bazgrzą, stawiają kreski i kropki. Wreszcie pieczątki wjazdowe i koło za kołem szutrową drogą zmierzamy do przejścia chilijskiego. Wysiadamy z bagażami, które muszą być prześwietlone...I nie żeby szukali bomby, zapalników czy przedmiotów ostrych. Problemem są produkty spożywcze, których nie można wwozić w głąb Chile ponoć dla zachowania równowagi ekologiczno-ekonomicznej. Uprzedzeni o przepisach sprawiamy, że owoce, marchewki, kanapki znikają w otchłani jelit. Po odprawie ruszamy dalej. Zapach chilijskich krabów na kolację uruchamia wyobraźnię i końcówka 400 km podróży upływa bardzo szybko. Dobry nastrój to także zasługa chilijskich pograniczników. W przeciwieństwie do sztywniaków z Argentyny, na przejściu panowała bardzo miła i luźna atmosfera. Z głośników leciał rytmiczny pop mieszany uderzeniami pieczątki w paszportach. Z bananem na ustach coś tam wklepują na komputer i podśpiewują. Na zewnątrz silny, ciepły wiatr, temperatura powierza 19.9 C. Puerto Natales coraz bliżej.. 


I pomyśleć, że jeszcze niewiele ponad sto lat temu można tu było spotkać Indianina na rozpędzonym koniu, czyli panów i władców tej przestrzeni. Dziś Indianie to już tylko wspomnienie na kartach książek i ścianach Muzeum. Sami Argentyńczycy zadbali o czystość rasy mordując dla nagrody i zgodnie z przyjętą polityką setki tysiące Indian. 

Wjeżdżamy do Chile, do prowincji Ultima Esperanza czyli ostatnia nadzieja. Bardzo zielona dolina wzdłuż asfaltowej drogi to jedno wielkie pastwisko krów i owiec. Miasteczko ma około 20 tysięcy mieszkańców biednie ale uroczo Domki jak z kartonów obitych blachą falistą, kolorowe ściany i płoty. Czysto, egzotycznie. W tle ośnieżone szczyty gór, w dole tafla wody. Miasteczko założone w 1911 jako punkt przeładunkowy hodowanych tu owiec. Zlokalizowane ledwie 6 m n.p.m. brzegami ulic dotyka kanałów łączących go z Pacyfikiem. To najbezpieczniejsze miasto w Chile, bo...tu wszyscy są biedni. To stąd, jak większość nam podobnych, wyruszymy do jednego z najbardziej popularnych Parków Narodowych w Chile, Torres del Paine. Miasto jest jednym z ośmiu par miast na świecie, które mają swoje antypodyczne odpowiedniki. Szczególne zaskoczenie, że w przypadku Puerto Natales jest to Ułan Ude w Rosji, które poznałam w czasie wyjazdu na Syberię.

Nasza Casa Teresa, gdzie spędzimy najbliższe dwie noce, to obity blachą piętrowy domek. Każde stąpniecie napawa mnie lękiem, że zostanę z nogą w podłodze. Meble i obiekt mają z pewnością kilkadziesiąt lat. Podłogi uginają się i skrzypią niemiłosiernie. Trafiam do jedynego ogrzewanego pokoju z odrębną łazienką i przez chwilkę powiało luksusem. Ogólnie biednie, ale schludnie.

Polecona nam restauracja przyciąga krabami, z których słynie ta część chilijskiej Patagonii. Za wyśmienity obiad na powitanie Chile, płacimy średnio 20 000 tysięcy chilijskich peso na osobę. Drożej jak w Argentynie, ale smak "ogrodu owoców morza" sałatki z kolendrą, musu czekoladowego, wina, lodów rabarbarowych czy ryby cordera, zapamiętamy na długo. Od jutra oszczędniej..bułka z bananem, mandarynki i marchewki zakupione w lokalnym sklepie, tylko tyle i aż tyle. A może tu jeszcze wrócimy na małe co nieco ? Kto to dziś wie. 

J. 26.11.2014

























Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.