Pogoda znowu nam sprzyja. Świeci słońce. Temperatura powietrza 22 stopnie. Prawie bezwietrznie. Bosko, gdyby nie odrobinę sztywne nogi po wczorajszym wysiłku. Wyruszamy z wysokości 520 m n.p.m. Przed nami duże wyzwanie... Fitz Roy, szczyt na granicy chilijsko-argentyńskiej...Andy Patagońskie.
Francisco Moreno pierwszy raz zobaczył tę górę 2 marca 1877 r. i nazwał ją na cześć Roberta Fitz Roy'a, kapitana statku badawczego "Beagle". Pierwszego wejścia na szczyt dokonali w 1952 francuscy alpiniści Terray i Magnone. Mimo umiarkowanej wysokości, góra jest uważana za trudnego przeciwnika, wymaga dużych umiejętności technicznych i potrafi zaskoczyć zdradziecką pogodą czego sami na koniec dnia doświadczymy.
Na pierwszym punkcie widokowym podziwiamy rzekę zakrętów czyli Rio de las Vueltas. Kolejny przystanek to brzeg jeziora Capri i tym brzegiem brniemy dalej do drewnianych pomostów czerwonej rzeki i bajecznych rozlewisk. Mijamy bukany, wydmy białego piasku, kamieniste ścieżki, ostre zbocza, rwący, kamienisty nurt rzeki, aż w końcu docieramy do punktu skąd zaczyna się mordercze wejście do jeziora De Los Tres z wysokości 850 m n.p.m. Mordercze, bo bardzo ostre i kamieniste do wysokości 1240 m n.p.m.
Ja odpadam na ostatnim odcinku. Ale dla tych, których siły i ambicje pchały wyżej, wrócili odurzeni widokiem. Na samej górze czekała na nich niespodzianka w postaci magicznego widoku na Fitz Roy i dwa jeziorka...jedno o turkusowym kolorze, a drugie pokryte bielą lodu.
Powrót do El Chalten był wyjątkowo trudny dla wszystkich. Wiatr zwalał z nóg, a zmęczenie nie pozwalało na pełną kontrolę pozycji ciała. Już wiem, że walka z własnymi słabościami ma sens chociaż chwilami miałam wrażenie, że ta droga nie ma końca, a moje siły sięgały kresu możliwości. Nasze puste już butelki wypełniamy krystaliczną wodą z górskich strumieni, która chłodzi i zwiększa szanse na szybsze dojście do celu.
Jak udało nam się dotrzeć do maleńkiego bistro na końcu miasteczka? Nie wiem, tym bardziej, że wiatr nie dawał za wygraną i chwilami trzeba było mocno osadzić nogi, aby utrzymać ciało w pionie.
Między domami mija nas trąba powietrzna, a my z premedytacją mijamy hostel, bo skręt do pokoju nie gwarantował, że jeszcze z niego dziś wyjdziemy. Do późnej nocy regenerujemy siły pod troskliwą opieką właścicielki bistro. Bardzo miła, uśmiechnięta i troskliwa spełnia nasze bardzo proste życzenia...na pragnienie piwo, na zakąskę oliwki, na obiad stek, a na deser argentyńskie wino i flan z dulce de leche.
Po kilku godzinach, zregenerowani, o własnych siłach wracamy do hostelu i już wiemy, że jutro znowu damy radę. Oby tylko ten wiatr zmniejszył siłę, bo mam wrażenie, że za chwilę te liche, blaszane dachy ulegną sile wiatru i wszyscy obudzimy się pod gwiaździstym niebem.
J. 24.11.2014
Komentarze
Prześlij komentarz