Całe wczorajsze popołudnie, noc i dzień należy do wiatru, który z ogromną siłą zawładnął El Chalten. Zwykle ludzie szukają tu schronienia przed kaprysami pogody. Tym razem wiatr zszedł razem z nami z wysokich gór i nie odpuszczał. Już podczas wczorajszej kolacji właścicielka knajpki ostrzegała, że to dopiero przedsmak jego siły jaką poznamy w ciągu najbliższych godzin.
W nocy większość miała problemy ze snem. Ja chyba byłam zbyt zmęczona, aby słuchać wiatru. Zapadłam w głęboki sen strudzonego wędrowca. Uprzedzano nas, że w Patagonii nagły wiatr czy gwałtowna zmiana pogody jest normą. Faktem jest, że gdyby to dziś był zaplanowany nasz trekking szanse jego realizacji byłyby żadne. Zbyt trudno i niebezpiecznie.
Po śniadaniu, mimo silnego wiatru, postanawiamy podjąć próbę dojścia do Chorillo del Salto. To tylko 6 kilometrów płaskiej trasy w obie strony. Na szutrowej drodze, w tumanach kurzu walczymy z wiatrem i obolałym ciałem jakie pozostawiły zmagania z Lago Torre i Fitz Roy'em. Doliną obok płynie Rio Las Vueltas z krętym korytem i pasmem Andów w tle, ale jak podziwiać te widoki, gdy walka z wiatrem zabiera całą energię? Na ostatnim odcinku wiatr jakby przycichł, a może wzgórza i lasy lepiej nas przed nim chroniły?
Szum spadającej wody słychać dopiero na miejscu. Wyszło słońce. Kaskadę tworzy woda z rzeki Chorrillo del Salto przepływająca przez potężny uskok, z którego to podnóża płynie już prosto do mijanej po drodze Rio de Las Vueltas. Miejsce dość kameralne i ciekawe, a dojście bardzo proste, gdyby nie ten szalony wiatr. Wokół wodospadu wiele połamanych konarów drzew i wielkie, kamienne głazy. Dla jednych może być swoistą „świątynią dumania” dla innych miejsce z tych "dojść, zaliczyć i wrócić".
Dziś żegnamy El Chalten. i lokalnym autobusem wracamy do El Calafate. Żegnamy miejsce, gdzie 1500 mieszkańców znalazło swoją przystań, a trekkerzy i wspinacze cichą i spokojną bazę na górskie wyprawy. Osada istnieje dopiero od 29 lat i zapamiętam ją jako najmłodsze, najbardziej wietrzne miasteczko, do jakiego kiedykolwiek dotarłam. Miasteczko domków z blachy jakby tymczasowych, stawianych w pośpiechu i tych nielicznych na solidnym fundamencie. Miasteczko, do którego dopiero od 10 lat prowadzi bita droga. Miasteczko maleńkiej Braserii z duszą domowego ogniska.
W porównaniu z mocno komercyjnym El Calafate to raj dla każdego, kto kocha góry i piekło dla klientów masowej turystyki, bo okoliczne trasy są dla nich zbyt trudne. Ten profil turysty tworzy niepowtarzalny klimat z ciszą i spokojem w tle. Także Ci, którzy zjeżdżają tu na stałe, uciekają przed zgiełkiem miast i jak powiedziała nam właścicielka Braserii przyjeżdżają, bo tu bezpiecznie, a życie spokojne. Przy tych kilku uliczkach, zlepek ludzi z całej Argentyny, którzy przywożą też swoje zwyczaje, smaki kuchni, poczucie estetyki, ulubione kolory czy kształty i tę różnorodność widać wokół. Niezmienne empanadas, białe pieczywo i wołowe steki to wspólny mianownik tego "przystanku Alaska"
Wyjeżdżamy. Autobus pełen ludzi, ale jutro kolejna grupa wielbicieli tutejszych tras i miejsc ustawi się do nich "w kolejce" jak do największych gwiazd, które wciąż będą przyciągać swoim blaskiem.
O 16-tej dojeżdżamy do El Calafate. Ten sam hostel z najmniejszym pokojem świata i zapachem pieczonego chleba. Przywieźliśmy wiatr, silny w porywach, ale ciepły? Odpuszczamy spacer na lagune Lago Argentino. Chcemy odpocząć po ostatnich zmaganiach z naturą. Stawiamy na ostatnie zakupy i ładowanie akumulatorów przy wspólnie przygotowanej kolacji wg. sprawdzonego przepisu....penne, cukinia, cebula, pomidory oliwki i parmezan z aromatycznym czarnym pieprzem i butelką wina. Jutro Chile.
J. 25.11.2014
Komentarze
Prześlij komentarz