Wciąż nie wiemy czy uda nam się dostać do LITANG. W przygotowaniu kilka planów awaryjnych... bo jeżeli nie LITANG to co? Tymczasem plan na dziś trzeba zrealizować. Wyruszamy na płaskowyż tybetański, aby cały dzień delektować się miejscami, ludźmi i klimatami bardziej tybetańskimi, niż w samym TYBECIE.
Wyjazd na północ od KANGDING pozwala zostawić za sobą nowe i stare blokowiska, ciasne ulice, zaniedbane obejścia domów, ciasnotę ulic i uliczne korki. KANGDING to kilkudziesięciotysięczne miasto leżące na wysokości 2700 metrów npm, w połowie chińskie w połowie tybetańskie, ale Chanowie bardzo mocno starają się, aby było ich tu zdecydowanie więcej. Inwestują w nowe miejsca pracy i mieszkania dla tych, którym "zaproponuje" się tu bilet w jedną stronę .
Językiem urzędowym jest chiński mandaryński jak w całym SYCZUANIE. Język tybetański, używany tu powszechnie, należy do zupełnie innej grupy językowej. Na budynkach napisy w tybetańskim i chińskim. Ulice przystrojone kobietami ubranymi w tradycyjne tybetańskie stroje. Twarze rdzennych mieszkańców bardziej przypominają mieszkańców Ameryki Południowej niż chińczyków. Lokalni kierowcy to tacy tybetańscy kowboje. Przesiedli się z wierzchowców na konie mechaniczne, przycięli włosy, zdjęli kapelusze, ale fantazja ich nie opuszcza. W jednej ręce trzyma papierosa, w drugiej prowadzi rozmowę przez komórkę lub pisze sms, kolanami podtrzymuje kierownicę i jest przekonany, że w takiej pozycji sprosta każdemu manewrowi, bo jest lepszy i szybszy niż kolega przed nim.
Momentów mocno ekscytujących na drodze jest wiele, ale tym razem nasz kierowca wykazuje więcej rozsądku jak fantazji UFF ! Chociaż wyprzedza chętnie na zakrętach i na ciągłej, ale o planowanych manewrach uprzedza klaksonem innych kowboi i przynajmniej jedną rękę ma wolną. Na drodze roi się nie tylko od samochodów, ale także od motorów i małych traktorów. Ich kierowcy noszą obowiązkowo skórzane kapelusze i długie włosy. To co ich łączy z kierowcami samochodów to licznie zawieszone amulety na lusterku, kierownicy, przyczepione, powieszone, przyklejone byle więcej, które wraz z maleńkimi młynkami modlitewnymi mają chronić przed zgubnymi skutkami ich fantazji.
Wyjeżdżamy na wysokość 4300 metrów npm piękną , oplatającą góry betonową drogą, która spokojnie pomieści 3 mijające się samochody. Z podziwem patrzymy także na wybudowane na wysokości 3700 m lotnisko z małym terminalem i pasem gotowym przyjąć nie tylko transport cywilny , ale głównie ciężkie samoloty transportowe o czym świadczy jego 7 stopniowy kąt nachylenia. Tuż przy lotnisku namioty nomadów wypasających jaki, którzy dość szybko pojawili się przy naszych samochodach. Kobiety przeprowadziły dzieci. Wspólne zdjęcia i wzajemna obserwacja. W końca uśmiechy i fotoreportaż trzeba przerwać, jedziemy dalej.
Wokół majestatyczne górskie szczyty m.in ośnieżony JALA z wysokością 5700m. Nasze ruchy jakby wolniejsze, drobne bóle głowy, ale nikt nie ma większego problemu z chorobą wysokościową. Cały płaskowyż ozdobiony pięknymi, kamiennymi domami tybetańczyków. Namioty pasterzy też nie należą do rzadkości. Wzrok przyciągają charakterystycznie malowane w domach drewniane nadproża lub całe ościeżnice, płaskie dachy, drzwi ozdobione bogatymi, metalowymi ornamentami i malowane całą paletą barw. Kobiety z wyładowanymi koszami na plecach to wciąż sposób na skuteczne zaopatrzenie rozrzuconych po horyzont domostw. Na stokach pasące się jaki, krowy i konie. Bardzo sielsko. Na okolicznych wzgórzach powiewają miliony chorągiewek. Każda z nich w kolorach sił natury z nadrukowaną modlitwą, która wiatr zaniesie w świat. Na wzgórzach, potężnych rozmiarów, ułożone z białego kamienia całe modlitewne wersy i liczne stupy. Ich wiara imponuje, a dźwięk modlitewnych młynków nie pozwala zapomnieć, że to bardzo buddyjska, szczerze praktykująca część CHIN.
Dotarliśmy także do klasztoru ANIGOMBA, gdzie mieszka 400 mniszek i 100 mnichów w zespole małych, ubogich domków. Pod namiotem odbywało się nabożeństwo i mogliśmy go przez krótką chwilę obserwować. Zaprosili nas do środka swoich gospodarstw i chętnie pokazywali jak żyją. W jednym z bardziej "zamożnych" domów piękne malowane grubymi warstwami farby, drewniane meble, wręcz całe ścienne zabudowy z licznymi drzwiczkami i szufladami. Często tu spotykane bogactwo reliefów imponuje i każe pochylić czoło przed lokalnym rzemiosłem wręcz sztuką zdobienia wyrobów z drewna. Klasztor otoczony przez pokryte tysiącami chorągiewek góry..tzw miejsca grzebalne , a właściwie miejsce przygotowywania przez mistrzów ceremonii niebiańskiego pochówku zmarłych i oddanie ich ciała na pożarcie sępom.
Aktywności i ekspansji chińczyków trudno nie zauważyć. Ich inwestycje odróżniają się od tybetańskich. Chińczyk najpierw wprowadza ciężki sprzęt, niweluje teren i buduje osiedle betonowych klocków, szkołę nawet świątynie. Tybetańczyk zaś stawia dom na prerii, zielonej łące, stoku i takie je zostawia po jej zakończeniu. Po drodze mijamy 2 koszmarne osiedla domków jednorodzinnych gotowych na przybycie kolejnych osadników oraz osiedle całego garnizonu wojska mniej rzucające się w oczy niż osiedla mieszkalne. Wokół ich osiedli krajobraz bardzo poraniony to wyraźny znak braku szacunku do miejsca i do matki natury.
Wojska tu więcej niż gdzie indziej. Lotnisko i betonowe drogi to nie ukłon w kierunku tej mniejszości, ale świadoma inwestycja. Tu muszą być warunki do szybkiego przegrupowania sił porządkowych. Mniejszości narodowe to niezbyt wdzięczna grupa społeczna, wciąż sprawia problemy chińskiemu rządowi .
Odwiedzamy osadę TAGONG z pięknym, buddyjskim klasztorem z VII wieku i kilkunastoma budynkami, by przysiąść tu w knajpce na przekąskę. Niestety degustacja lokalnej kuchni nie zachwyciła. Pierogi z farszem z jaka czy mięso z jaka na ostro czy herbata tybetańska z masłem z jaka, okazała się nazbyt "wysublimowana" jak na nasze podniebienia. Dojedliśmy po powrocie w KANDING. Tradycyjne wołowe szaszłyki i ciasto marchewkowe nie zawiodły i tym razem .
J. 10.08.2012
Komentarze
Prześlij komentarz