Jednak jedziemy do LITANG. Udało się zorganizować dwa samochody 4WD, których kierowcy zobowiązali się dotrzeć na miejsce w ciągu 12 godzin. Przed nami 285 km bardzo trudnej drogi. Wyruszamy o 5 rano, w samochodach bardzo ciasno, bo w środku jadą bagaże . Przez pierwsze 50 km pod kołami betonowa nawierzchnia. W samochodach zimno, ale dajemy radę i byle do pierwszego postoju na śniadanie .
Ogrzani plackami z czegoś i z czymś oraz jakimiś zupkami z lokalnej garkuchni ruszamy dalej. Tym bardziej, że kierowcy bardzo śpieszą...wciąż słychać magiczne " go..go" Wiedzieliśmy , że będzie trudno, ale to co przeżyliśmy i zobaczyliśmy przerosło nasze wyobrażenia . Czy można było sobie wyobrazić budowę drogi na długości ponad 200 km w jednym czasie z wszelkimi tego konsekwencjami? Moją wyobraźnie ten widok mocno zaskoczył.
Jedziemy na minimalnej wysokości 2900 npm max 4600 npm i na całej długości potężne inwestycje drogowe i hydrotechniczne. Na stokach gór ciężkie koparki, sprzęt, ludzie, lany milionami ton beton, potężne słupy mocowane w dolinach, na przełęczach, utwardzane zbocza, zabezpieczane przed kamiennymi osuwiskami, spływającą z gór wodą i potężnymi przepaściami. Wokół krajobraz jak po bitwie. Kurz, tumany kurzu miejscami ograniczają widoczność do zera, dziesiątki ciężarówek i różnej maści samochodów, które próbują pokonać coś niemożliwego...dojechać drogą, która w naszym świecie byłaby zamknięta do zakończenia inwestycji lub przynajmniej przygotowana do wolnego, ale bezpiecznego przejazdu. A tu wolna amerykanka, do przodu jedzie ten kto ma mocniejsze nerwy, głośny klakson, lepsze hamulce, zawieszenie i dużo determinacji, aby dojechać do celu. Czasem koło wręcz ociera się o krawędź przepaści, ale my nie wydajemy już dźwięków strachu . Zbyt duże zmęczenie i mnogość takich sytuacji sprawia, że jesteśmy bardziej obojętni, byle szybciej do celu.
Kierowcy dotrzymali jednak słowa i przed 18 dojechaliśmy bezpiecznie do LITANG. Już wiem, dlaczego docierają to tylko nieliczni. Ja dla Litangu i zachodniego Syczuanu zdecydowałam się na ten wyjazd, ale czy było warto? Czy musiało być tak strasznie?
Nieprawdopodobnie ukurzeni, spoceni, zmęczeni i wciąż zadający pytanie czy warto było? Dziś nie próbuje szukać odpowiedzi, bo po głowie błąka się tylko jedna myśl....są granicę szaleństwa, których nie powinnam jednak przekraczać ! Czy warto było pokonać niemożliwe ? A jaka odpowiedź wykluje się w głowach jutro ? Jesteśmy dopiero drugą grupą, która z Rafałem dotarła do tego zagubionego na płaskowyżu tybetańskim miasteczka, na wysokości 4300 npm. Co w nim jest, że dołożyliśmy tylu starań, aby tu być ?Dlaczego tak trudno się tu dostać?
Po kąpieli, która mimo starań nie zmyła kurzu i trudu w całości, ruszamy wypełnić wytrzęsione żołądki.Zasmakowana wieczorem syczuańska kuchnia w maleńkiej, lokalnej knajpie, wlała odrobinę słodyczy do naszych serc i umysłów ..ale z odpowiedzią na zadane wcześniej pytanie poczekam do jutra. Tym bardziej, że ból ciała i wkurzenie nie ustępuję. A może to choroba wysokościowa? Tylko tego nam jeszcze brakuje !
J. 11.08.2012
Komentarze
Prześlij komentarz