Przejdź do głównej zawartości

SHAOLIN, hit czy kit ?

Dzień zaczęliśmy śniadaniem, chińskim śniadaniem, bo w hotelu sami Chińczycy. Rytuał i menu jak wczoraj. Po oddaniu kartek z czerwoną pieczątką sięgamy do plastikowego kosza na naczynia. W trzech metalowych pojemnikach próbujemy znaleźć coś do jedzenia. Wzięłam bambus, kapustę, kalafiory....wszystko smażone ...przynajmniej tak mi się wydawało. 

Chińczyk w bliżej nieokreślonym wieku podał nam jajko gotowanie na twardo oraz bułkę, taki nasz parowaniec, tylko twardszy. Pytanie o kawę lub herbatę nie wywołało żadnej reakcji lub zdziwienia. Ponowne pytania i prośby wywołują uśmiech i ożywiony jego monolog w języku chanów. Po licznych próbach językowego kontaktu z kelnerem i recepcją, osoba z poza hotelu wyjaśniła w zrozumiałym nam języku, że nie ma możliwości wypicia tych napoi w tym miejscu ani dziś, ani jutro. Dlaczego? Chińczyk rano jak chce pić to pije zupę np. kleik ryżowy i macza w nim bułkę zagryzając jajkiem i smażonymi warzywami lub je cokolwiek innego, ale żeby herbata czy kawa? Takich życzeń tu nie spełniają. Oj zatęskniłam za ulicznym przykucem z poranną herbatą w Wietnamie. W końcu wyjeżdżamy do SHAOLIN .

Drobna refleksja. Mam wrażenie, że głównym celem chińskiego kierowcy nie jest dojechać do celu, ale wyprzedzić tego, kto akurat znalazł się przed nim. Całą drogę odbywają się więc różne zabiegi, żeby tylko być pierwszym. Trąbią, hamują, hamują, trąbią, omijają , wyprzedzają na ciągłej, nie rzadko na 3 biegu z prędkością poniżej 30 km. Włos się jeży ...ale chiński kierowca wie, że jazda na wysokim biegu to oszczędność paliwa, więc ciśnie. Reszty nie doczytał lub nie zrozumiał. Przy ruszaniu z przystanków też czasem obowiązuje zasada "wysoki bieg" i rusza chłopisko z trójki, ciśnie gaz, a nam głowy skaczą w rytm silnika. Tym razem dojechaliśmy bezpiecznie i na czas .

Na parkingu morze samochodów i ocean rozbieganych i rozdartych Chińczyków. Na wejściu wielkie Visitors Center i gotowi do oprowadzania umundurowani przewodnicy, sklepiki, toalety hotele, wejścia dla zwykłych i Vipów. W oddali ćwiczące grupy adeptów sztuki walki. Wciąż dopytuje o co tu chodzi? Gdzie klasztor, świątynia, miejsce skupienia, medytacji, gdzie mnisi....gdzie? Z przerażeniem patrzę na ten chiński Disneyland i już wiem, że pada kolejny mit i wyobrażenie o tym miejscu.

Szybkim krokiem zmierzamy na pokaz, a właściwe show dla mas. W hali widowiskowej tłum ludzi, znajdujemy miejscówki na podłodze. Gasną światła. Lady in red ku uciesze tłumów zapowiada to coś co za chwilę ma się wydarzyć, emocje rosną. Nawet było też po angielsku, ale chyba nie zależało organizatorom, aby "białas" zrozumiał. Nieważne. Zaczęło się! Szkoła SHAOLIN prezentowała różne umiejętności grupy adeptów sztuk walki. Nie wszystko im wyszło, ale lud miał mnóstwo radości. Zaproszono nawet widownie do wspólnych ćwiczeń i popisów na scenie, co miało zwiększyć atrakcyjność widowiska i zachwyt tłumu. Zachowanie oglądających było dla mnie większym fenomenem niż popisy adeptów. Emocje i zaangażowanie widowni sięgały zenitu. Wokół śmiech, krzyki, głębokie i głośne westchnięcia, czasem nabożne skupienie i nawet łzy. Po 30 min. igrzyska skończone UFF! Ruszyliśmy dalej i już wiemy, że nie ma tu nic prawdziwego oprócz cmentarza mnichów czyli 430 Pagód pięknych, majestatycznych i pewnie wielu z leżących tu przewraca się w grobie jak widzą ten turystyczny cyrk.

Świątynia spłonęła w 1920 r, ale to MAO pogrążył klasztor, zakazał wszelkich praktyk i wysłał mnichów do budowy kraju. Dopiero w latach 80, gdy projekcja filmu z BRUCEM LEE rozsławiła SHAOLIN Chińczycy zrozumieli, że mają kopalnie złota i zaczęła się wielka inwestycja.

Obecną świątynie datuje się na 2005 rok i nie ma w niej miejsca na skupienie i medytację. Mnisi kasują bilety, sprzedają pamiątki, pozują do zdjęć. Tłumy napierają, palą kadzidełka, uruchamiają migawki i przekrzykują się nawzajem ...przedstawienie trwa. SHAOLIN "rozkwitł" dzięki przeorowi, który czuje biznes. To ponoć taki nasz "ojciec Tadeusz", który mimo kontrowersji jakie wzbudza w CHINACH wciąż mnoży pieniądze i wpływy. Wie, jak fascynację klasztorem i jego historię zamienić w złoto. Oprócz turystów zjeżdżają tu tysiące dzieciaków na sportowe obozy karate, którym rodzice spełniają "american dream " ku uciesze ojca dyrektora .

Miałam nadzieję, że wyjazd kolejką w góry pozwoli nam uciec od tego fałszu i hałasu. Nic bardziej mylnego. 2800 metrów w kabinie kolejki i już jesteśmy tam, gdzie mnisi chodzili piechotą w ramach doskonalenia ciała i umysłu, ale tłum był wciąż z nami. Im wyżej w górach tym głośniej, bo Chińczyk musi sprawdzić czy echo niesie, czy kolega stojący po drugiej stronie góry na pewno go słyszy. W przerwach od krzyku i nawoływań muszą coś zjeść. W ruch idą więc termosy. Gorąca woda zalewa plastikowe kubełki z suszoną zawartością, a pałeczki rozgrzewają się do czerwoności. Resztki po uczcie rzadko trafiają do kosza. Niech inny rodak sprząta i zarabia. To taki masowy wkład w walkę z bezrobociem. Wreszcie wracamy! Uff ! Kto chciałby tu przyjechać? Może lepiej do LICHENIA ...zdecydowanie bliżej i taniej.

J. 4.08.2012







Komentarze

  1. rozumiem rozczarowanie Shaolin, przykro jak pada mit. też byłam przerażona ilością turystów i brakiem autentyzmu. niestety taka właśnie jest obecnie twarz Chin.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.