W strugach deszczu dotarliśmy do kolejki, która ma nas wywieźć na sam szczyt muru chińskiego. Ponoć dobrze, że dziś deszcz nie wiatr, bo Chińczycy nawet przy silnych wiatrach nie zawieszają jej kursowania. I tak możesz bujać się na wysokości 150 metrów przez 1020 m i zabawa zamiast 17 minut trwa pół godziny i dłużej przy głośnych modlitwach podróżnych.
Miejsce skąd ruszyliśmy jeszcze nie opanowane przez tłumy tubylców i mimo solidnego deszczu oraz wyrwach w murze udało się nam dotrzeć do zaplanowanego punktu i wrócić do Pekinu na kaczki. Mur robi wrażenie i chociaż pogoda nie dopisała, a podejścia nierówne, śliskie i strome daliśmy radę. Deszcz nie pozwolił na dłuższe kontemplowanie historii Chanów i widoków.
Szybki powrót do Pekinu i oddanie się w ręce kolejnego, lokalnego restauratora. Tym razem prawie to samo co wczoraj plus jedną kaczka po pekińsku na 11 osób. Różne mięsne skrawki, warzywa od znanych po nieznane, smażone, duszone doprawione w im tylko znany sposób i w większości zagęszczone glutaminianem sodu, który jak się w okazało jest tu powszechnie używany. Czar kuchni prysł ! Od dziś już tylko ryż i warzywa czyli proste, azjatyckie menu.
Co ciekawe, ryż w regionie Pekinu to niezbyt popularne menu i trzeba zawsze dodatkowo zamawiać. A ta kaczka to smakowite plastry wyluzowanej ptaszyny, które sam zawijasz w cieniuteńki naleśnik, przekładasz ogóreczkiem i cebulą w słupach i kompletne maczasz w sosie podobnym do śliwkowego.
Po wspólnym biesiadowaniu wizyta w centrum olimpijskim. Pomysł, aby obejrzeć go wieczorem to strzał w dziesiątkę. Stadion ptasie gniazdo, pływalnia i cały kompleks robi wielkie wrażenie, a oświetlenie dodatkowo go wzmacnia.
Po kilku dniach pobytu już wiem, że z moich wyobrażeń o Chinach czyli.. w zasięgu ręki zielona herbata, ryż, masaże oraz mili i kłaniający się w pas Chińczycy pozostało niewiele. Nawet miejsca masażu to dziś w większości przykrywka dla większej liczby uciech i bardziej dla mężczyzn niż dla kręgosłupa.
Późnym wieczorem, jako dopełnienie kulinarnych przeżyć szaszłyk jagnięcy na Hutongu ....ponoć najlepszy w okolicy plus głośne Polaków rozmowy i zachwyt nad tańczącymi w rytm wysokich dźwięków na miejscowym placyku starych i młodych. Ten taniec, gry planszowe oraz inne ćwiczenia ciała to codzienny rytuał mieszkańców takich miejsc. Hutong to zlepione ze sobą jak plaster miodu domki, bez kanalizacji i ogrzewania, to stara zabudowa, której tu coraz mniej. Wewnętrzne podwórka i przejścia wąskie, zawilgocone, pełne suszącego się dobytku i nie rzadko ptaki....ulubiona "maskotka" i przyjaciel tradycyjnego Chińczyka. Te małe społeczności niedługo podzielą los innych Hutongów.. wjadą buldożery i zrobią miejsce nowej linii metra, luksusowym apartamentom czy innej inwestycji, która ma przyćmić poprzednie. Ludzie stracą swoje małe enklawy, bo oni nie są tu najważniejsi.
Jutro Pałac Letni i wyjazd z PEKINU i 12 godzin jazdy nocnym autobusem do kolejnego punktu na mapie.
J. 1.08.2012
Komentarze
Prześlij komentarz