Do celu dotarliśmy punktualnie. Przekroczyliśmy najbardziej kapryśną Żółtą rzekę, by dotrzeć do dawnej stolicy CHIN. Dziś miasto odrobinę przygnębia wyglądem...2 milionowe, industrialne, pełne szarych, odrapanych, zniszczonych blokowisk, które czasy świetności ma dawno za sobą. Ulice pełne motorów, skuterów, rowerów używanych nie tyle w ramach profilaktyki zdrowotnej co konieczności, bo poziom życia wyraźnie niższy niż w Pekinie.
Czasem wynurza się piękny i nowoczesny obiekt i luksus w każdym detalu i myślę, że tego luksusu będzie przybywało w zawrotnym tempie. Czasem widać kilkumetrowe, plastikowe, kolorowe drzewa, które nocą świecą i mają zachwycać pomysłem i technologią. Horror! Drogowy galimatias podobny jak w Pekinie. Wszechobecne klaksony, bo światła i pasy są, ale ulica ma swoje zwyczaje!
Wróciłam pamięcią do poprzednich wyjazdów i trudno mi sobie przypomnieć kraj, w którym tak bezczelnie łamią wszelkie zasady ruchu i powie ktoś, że nie wiemy jakie tu obowiązują? Może tak, ale ruch pieszy i samochodowy na czerwonym świetle taki sam jak na zielonym jednak zaskakuje. Może w Turcji, Indiach było podobnie? Ale CHINY ponoć mocarstwo i dyscyplina ! No cóż my też gramy w te gry uliczne i mam nadzieję, że wyjdziemy stąd w pełnym składzie. Dzięki NAJWYŻSZEMU, że w tych korkach jeżdżą nie więcej jak 20 km na godzinę.
Nawyki i zwyczaje także podobne jak w Pekinie. Nie trudno spotkać mężczyznę z wyraźnie odsłoniętym brzuchem w ramach doenergetyzowania organizmu lub odflegmiającego coś tam mocnym wyrzutem z ust poza czubki swoich stóp, a o Twoich nie pomyśli. Czy dziecko trzymane nad koszem, kratką ściekową czy wprost na chodniku, bo załatwia swoje fizjologiczne potrzeby.! Dzieci nie noszą pieluch, a jedynie rozcięte majty lub gołą pupę przez kilka pierwszych lat swojego życia.
Załatwianie potrzeb fizjologicznych nie należy chyba do najbardziej intymnych sfer życia Chińczyka, bo liczne toalety to często cuchnące, ceramiczne dziury w ziemi bez jakichkolwiek drzwi lub zamknięć, często z obrazkową instrukcją obsługi. Gdyby nie inne znaki można by pomyśleć, że to instrukcja dla skoczków narciarskich. Wariant na "Małysza " jest tu powszechnie stosowany. Zrzucanie śmieci "tam gdzie stoję" też nie oburza sąsiada. Wszędzie widać niezliczonych sprzątaczy z kubłem, miotłą, jeden rzuca, drugi zamiata, jeden zaśmieca, drugi sprząta i bezrobocia nie ma.
Podobnie jak w Pekinie słowo "białas" w lokalnym języku wypowiadane jest na nasz widok czasem z irytacją, czasem litością, czasem ironią. Nie ma nas tu zbyt wielu więc nie dziwi jak rodzice pokazują nas dzieciom, czasem chcą zrobić sobie z nami zdjęcie, a czasem na nasz widok wybuchają głośnym śmiechem. Poza tym normalnie ..no może gorzej jak w PEKINIE z dogadaniem się. Krążą wieści, że tylko jedną osoba w mieście zna angielski! W maju miasto organizuje festiwal piwonii i peonii. Dziś te kwiaty, symbol tego miasta widoczny tylko na różnorodnych wyrobach od wachlarzy, obrazków, zabawek po wyroby ceramiczne i uliczne reklamy. Niestety, nawet te barwy i liczne plastikowe drzewa nie ożywiają tej brzydkiej pamiątki socrealizmu.
Dodatkowo, słońce nie przebija się tu przez chmury prawie cały rok. Zanieczyszczenie miasta ogromne. A jednak niewidoczne dla oka słońce pokonuje ten chiński smog, co widać po naszych opaleniznach. Ono potrafi wygrać z industrialnym mocarstwem.
Godzinę drogi od miasta znajdują się groty LONGMEN z czasów dynastii TANG. Tym razem mniejszy najazd chińczyków w tym miejscu pozwolił na większy relaks i mimo wysokiej wilgotności powietrza i operującego słońca udało się spędzić kilka godzin w bliskim kontakcie z naturą i bogatą przeszłością tego miejsca. Po powrocie do miasta kolejna degustacja lokalnej kuchni ...smażono-duszone pierożki i wielka micha zupy z ryżowym makaronem na ostro wystane w kolejce z tubylcami smakowały szczególnie.
Na koniec wizyta na nocnym bazarze.. takiej żywieniowej uczcie, z której korzystają głównie miejscowi. My już daliśmy zarobić innym więc trafiliśmy tu najedzeni, ale ciekawi miejsca. Obserwacja rozkładających się stoisk robiła wielkie wrażenie. Wózki, wózeczki, przyczepione do wszystkiego co miało, albo dwa kółka, albo dwie nogi przemieszczały się jak szalone, by perfekcyjnie zaparkować na swoim miejscu. W kilka minut te góry garów, misek, parasoli, blatów, pojemników, grilli i innych kuchennych niezbędników zaczęły kusić swoją zawartością.
Oglądaliśmy stragan za straganem i próbowali zgadnąć co to? Część stworzeń nabita na patyki i gotowa na ucztę podniebienia, część żywa i czekająca na wyrok, część przetworzona i trudna do rozpoznania. Chociaż najedzeni, nie mogliśmy się oprzeć koktajlowi że świeżych, cudownie dojrzałych mango. Wybraliśmy najczystszy mikser i stragan. Był niezły, ale smaku tego z Laosu nie pobił. A miejscowi sami systematyczne pustoszyli barwne stragany z wielkim apetytem. Wiedziałam, że dadzą sobie radę bez nas ..białasów.
J. 3.08.2012
...a my tak czytamy, czytamy i zazdrościmy:)
OdpowiedzUsuń