Przejdź do głównej zawartości

KOTOHIRA-TAKIHAMA.

Znowu rano witamy naszą stacyjkę Konzoji, aby po jednej tylko przesiadce, dojechać do Kotohira. Taka sobie mieścina, gdyby nie najsławniejsza na wyspie Shikoku świątynia Kotohiragu na górze Zozu i kilka innych atrakcji.

Świątynia jest zwierzchnią, dla wielu rozsianych po całej Japonii miejsc kultu o wspólnej nazwie Kompirasan. Obecnie jest świątynią shintoistyczną, ale przez wieki mieszały się te wierzenia z buddyjskimi, co pokazuje architektura obiektu.

Do świątyni prowadzi aż 1368 kamiennych stopni, a podejście uważane jest za najtrudniejsze w całej Japonii. Do głównego budynku docieramy już po pokonaniu tylko 785 schodów i przekroczeniu kamiennej bramy Omon.

Świątynia dedykowana jest bogowi oceanu znanemu ze szczodrości i obfitości połowów, żyznych zbiorów oraz powodzenia w biznesie. Od zawsze był czczony przez pobożnych mężczyzn i kobiet. Pielgrzymi wierzą też, że pokonanie każdego stopnia to mała podróż przez życie i krok do doskonałości. Wiele osób po pokonaniu 1386 stopni są ponoć zafascynowani uczuciem radości jakiego doznają. Ja dochodzę do poziomu 689, łapie oddech na dłużej i doświadczam mocnego uczucia ulgi i słabszego radości co przy tak dużej wilgotności powietrza nie budzi mojego zdziwienia.

W świątyni można kupić amulet szczęścia, żółty woreczek z pieskiem chroniący od chorób i nieszczęść z życzeniami zdrowia i szczęścia. Dlaczego z psem ? Legenda głosi, że zamiast jego Pana, zwierzę samo odbyło tu pielgrzymkę zaopatrzone w zawieszony przez właściciela na szyi woreczek z jedzeniem i pieniędzmi. Pies bezpiecznie dotarł do chramu i wrócił do Pana z talizmanem z Kotohiry.

W Kotohira stoi też Takadoro, najwyższa, bo 27 metrowa, drewniana latarnia morska w całej Japonii. Budowano ja ponad sześć lat. Dziś wydaje się dziwną ta jej lokalizacja tym bardziej, że przy głównej ulicy, ale jeszcze w okresie Edo oświetlała statkom i łodziom bezpieczną drogę do portu Marugame.

Wchodzimy też do Muzeum Sake Kinryo. Skąd nazwa? Od historycznej, starej nazwy Kotohira. Małe muzeum, dobrze zorganizowane, przyjazne i warte czasu. Ekspozycja w jasny i prosty sposób pokazuje proces produkcji sake oraz używane w nim niezbędne narzędzia, sprzęty i stosowane opakowania od ceramicznych, szklanych butelek czy pojemników po beczki z drzewa cedrowego.

Po zejściu ze świątynnego wzgórza, dopytujemy mieszkańców jak dojść do jeszcze jednego ciekawego miejsca teatru Kanamaruza. Zbudowany w 1835 roku i wielokrotnie odnawiany, jest najstarszym teatrem Kabuki w całej Japonii. Mamy szczęście, bo dziś nie ma przedstawienia i można zajrzeć do garderoby, na widownię i do piwnicy, gdzie scena i zapadnia jest poruszana siłą ludzkich rąk. Przedstawienia z udziałem najlepszych aktorów odbywają się tu tylko kilka razy do roku.

Kabuki, którego początki sięgają XVII wieku, jest jednym z trzech najpopularniejszych tradycyjnych japońskich teatrów. Łączy w sobie elementy dramatu, tańca i muzyki, a na jego scenie mogą występować wyłącznie mężczyźni i ma ciekawa historię.

Obecnie kabuki cieszy się w Japonii ogromną popularnością. Działa kilka profesjonalnych scen, z których największa to Kabukiza w Tokio. Przeważnie wystawia się trzy tytuły, a repertuar zmienia co miesiąc. Co ciekawe, producentem wszystkich spektakli kabuki jest firma Shochiku założona w 1895 roku przez Matsujiro i Takejiro. Zatrudnia tylko profesjonalnych aktorów i ma wyłączne prawa autorskie do spektakli, nagrań, zdjęć scenicznych czy sprzedaży kostiumów. Istnieje także zasada, że tylko najlepsi z najlepszych grają w teatrze Kabukiza, Teatrze Narodowym oraz na historycznych scenach, takich na jakiej właśnie postawiliśmy nogi czyli Teatru Kanamaruza w Kotohira.

Według mnie Kotohira zasługuje na chociaż jednodniowy pobyt. Nie mieliśmy czasu na Muzeum Takashi, założyciela szkoły nowoczesnego malarstwa olejowego czy Omote shoine, gdzie dziś wyświetlane są krajobrazy mistrza Maruyamy, które określane są mianem skarbu narodowego. Gdyby ten czas był dłuższy, także moja przygoda z doskonaleniem życia poprzez zdobywanie stopnia za stopniem byłaby zdecydowanie dłuższa.

Na koniec pobytu w tym dość komercyjnym, ale pełnym skarbów narodowych miejscem, jeszcze jedna lokalna atrakcja...udon Sanuki. To makaron inny niż wszystkie, którego smaku się nie zapomina. Tak przynajmniej twierdzą Ci, którzy na Twoich oczach go przygotowują i jeszcze gotowi cię nauczyć jak zrobić go samemu. Nie mamy na to ani czasu i ochoty i stawiamy na lokalną knajpkę, gdzie wielu siedzących Japończyków wciąga udon, aż się pałeczki się grzeją. Makaron opisują jako twardy, o przyjemnej do żucia strukturze. My jemy w kilku wariantach, bo w połączeniu z tofu, bulionem, czy glonami morskimi, na zimno i na gorąco. Mnie zachwyca, ale innych rozczarowuje. No cóż, co podniebienie to inny smak i oczekiwania, podobnie jak z tutejszym deserem czyli złotym lodem. Dla mnie nijaki, a dla jedzącego ciekawy.

Jakie by te oceny nie były, faktem jest, że z pełnymi brzuchami żegnamy Kotohira i obieramy kierunek Takihama. Kolejna mieścina, z mini stacyjką kolejową, na wyspie Shikoku, w której nie postawilibyśmy stopy, gdyby nie tutejszy Festiwal Mężczyzn, będący podziękowaniem dla lokalnych bogów za dobre plony.

Na czas festiwalu miasteczko wypełnia tłum gapiów, kibiców, policji, a przede wszystkim 15 platform, tratw, a każdą niesie 150 mężczyzn. W środku tratwy posadowiony jest bęben, w który uderza dwóch mężczyzn. Na platformie stoi czterech kolejnych, którzy gwizdkami i ruchami rąk nawigują i kontrolują jej ruch. Każda z bogato dekorowanych platform chce jak najlepiej zaprezentować się komisji oceniającej pewnie jej wygląd i sprawność, a także zgromadzonej i mocno przejętej publiczności. Wygrywa zespół, który najwyżej i najsprawniej podrzuci platformę do góry, a ona nie upadnie na ziemie.

Cały festiwalowy konkurs prowadziła zdecydowanym i melodyjnym głosem młoda Japonka. Kamery TV rejestrowały te popisy sprawności, barw, pracowitości, siły i odwagi mężczyzn. Głośniki niosły krzyki uczestników festiwalu i rytmiczne uderzenia bębna hen daleko. Tłum co chwila wydawał głośny dźwięk podziwu, gdy podrzut platformy odbywał się bez zakłóceń lub strachu, gdy platforma niebezpiecznie przechylała na którąś ze stron falując przy tym z radością.

Żywioł, dynamika i nieprzewidywalność uczestników festiwalu była tym większa, że większość dźwigających te wielotonowe tratwy mężczyzn, dodawała sobie wcześniej animuszu i zwiększała własną odwagę lokalną sake lub piwem. Twarze wielu nie były w stanie ukryć stanu wskazującego na spożycie, co i tak nie było przeszkodą w mocowaniu się z tratwą w myśl zasady wszystkie ręce na pokład.

Szczęśliwie żadna z platform nie została uszkodzona upadkiem, a i zebrany tłum szczęśliwie nie doznał żadnych strat. Wszystkie w lepszym lub gorszym stylu zaprezentowały się wysokiej komisji i zgromadzonej publiczności i osiadły na asfalcie. Kto wygrał? Nie mamy pojęcia, bo czas odjazdu naszego pociągu zbliżał się nieuchronnie.

Na koniec, jak na ludowe dożynki przystało, zdążyliśmy zjeść z apetytem straganową specjalność czyli kiełbaskę na patyku i biszkoptowe ciasteczka, którym ulegliśmy jak wielu zgromadzonych tu ludzi spragnionych mocnych wrażeń i dobrej zabawy.

J.17.10.2016






















































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polskie ślady w WIEDNIU, cz.2

Dziś wyruszamy m.in śladami Jana Franciszka Kulczyckiego w przekonaniu, że mniej Wiedeńczyków pamięta kolejną rocznicę wielkiego zwycięstwa nad Turkami niż pije kawę, bo jak głosi popularne ponoć w Wiedniu powiedzenie koniec świata poznacie po tym, że w Wiedniu zamkną kawiarnie. Postanawiamy więc iść tropem naszego rodaka, który odegrał niebagatelną rolę tak w bitwie z wojskami wezyra Kara Mustafy jak i w rozpowszechnieniu picia kawy w Wiedniu, a tym samym w całej Europie.

Polskie ślady w WIEDNIU, cz. 1

Już nie liczę ile razy mijałam tablicę drogową z napisem Wiedeń, ale wiem, że każdy mój pobyt w tym mieście daje mi mnóstwo radości i okazji do łączenia przyjemnego z pożytecznym. Stolica Austrii jest bardzo dobrze opisana w przewodnikach i wyjątkowo przyjazna dla zwiedzających. Sama wielokrotnie z nich korzystałam, aby dotrzeć do kolejnych miejsc, które pozwalają wciąż na nowo odkrywać to magiczne miasto. 

Detoks w POKRZYWNEJ.

To moja szósta wyprawa w głąb siebie. Po czterech latach przerwy w zmaganiach z samą sobą, marzyłam o wyciszeniu, relaksie i lepszym samopoczuciu fizycznym. Za oknem piękne słońce, a w głowie narastająca od wielu miesięcy motywacja do zmierzenia się z totalnym detoksem ciała i umysłu. Totalny, bo to będzie naście dni bez jedzenia i z dużą dawką fizycznej aktywności w bliskości z naturą i wśród ludzi o podobnych tęsknotach.